Najnowsze wpisy, strona 10


Bez tytułu
Autor: solei
27 września 2005, 20:13

Wciąż te granice.  

Gdzie ich szukać i jak określać?

Gdzie postawić kreskę i wyznaczyć moment, gdy zaczyna się, w którąkolwiek ze stron, przeginać?

 

Nie chcąc dawać kopać się w tyłek, starałam się nie dać bezpardonowo wykorzystywać i żądałam określonych, jasnych praw dla siebie.

I kiedy już myślałam, że nauczyłam się zachowywać równowagę, zostałam uznana za egoistkę.

 

Gdzie jest więc bariera, która rozgranicza naiwność, głupotę i pozwalanie by nas wykorzystywano, od postawy pełnej empatii, troskliwości i zdolności do pomocy w imię wyższych, np. „rodzinnych” ideałów?

Do kiedy poświęcać się, by móc jeszcze zachować do siebie szacunek? Kiedy pomagać, a kiedy powiedzieć: „stop, więcej nie pomogę, bo to już będzie godziło we mnie, będzie naiwnością”?

Gdzie jest granica pomiędzy egoizmem a zdrowym egoizmem?

 

Bez tytułu
Autor: solei
23 września 2005, 16:20

Czasami tak się zdarza, że za słodyczą od razu gorycz się sączy. Za sukcesem porażka, za miłą wiadomością, przygniatająca.

Dziś się obroniłam. Poszło gładko – piąteczka, a niedługo po tym informacja, która przytłacza i rozłupuje na drobiny dotychczasowe nadzieje i założenia.

Za radością łzy.

Szkoda. Mógł to być wspaniały dzień. A tak to z jednej strony zakończony rozdział, z drugiej otworzony następny mimo, iż wydawał się być otoczony całkiem jasnymi granicami.

Siedzę, gapię się w okno niczym wół na malowane wrota i w końcu konkluduję, że nie warto mieć nadziei, póki to coś nie stanie nam przed oczami w całkiem realnym kształcie. I nie warto mieć planów, jeśli tylko przekraczają granicę tygodnia.

Bo nie warto psuć sobie smaku dnia. Szkoda tej zniwelowanej goryczą słodyczy.

 

Jakoś nie czuję bym dziś cokolwiek osiągnęła.

 

Bez tytułu
Autor: solei
09 września 2005, 16:28

Pół roku temu byłam bardziej pewna czego chcę. Wszystko wydawało się klarowne i nieskomplikowane –  a złe strony to tylko zło konieczne na tym złym świecie, z którym trzeba nauczyć się żyć – ot tak, na zasadzie „przy dobrych chęciach wszystko jest do przezwyciężenia” .

 Teraz narastają wątpliwości i pokazują się szczegóły, drobnostki, pierdoły, które rozcieńczają obraz całości. I w końcu myślę sobie, że wcale nie chcę żeby tak było, wcale nie chcę iść tą drogą, wolę w życiu robić coś zupełnie innego .. a w ogóle to nie chcę robić nic.

Wszystkie plany, nadzieję, założenia i jakieś absurdalnie kiczowate chęci są o dupę potłuc. Wszystko się zmienia w mgnieniu oka, odwraca, staje tyłem i pokazuje inną twarz. Totalna nieuchwytność i niestabilność.

Nawet „dziś” to jedna wielka niewiadoma…  W filmie Closer, w jednej z końcowych scen, bohaterka oznajmia swojemu facetowi, że nagle (dosłownie w przeciągu 5 min) przestała go kochać – zupełnie i nieodwołalnie. Ile w tym „nagle” było z rzeczywistego nagle, a ile z zebranych wspólnych lat, licho wie. Bo nagle to się mogą oczy otworzyć, że uczucia nie ma i nie będzie, więc ot co: finito.

I mnie się nagle oczy otwierają. I kicham na te moje plany, które uskrzydlały przez długi, zbyt długi okres. Trochę taki „niekoniecznie” wydaje mi się cały ten świat… Ale to może też tylko przez chwilę.

 

à truizmów garść. wiem, wiem , A teraz się szykuję na urodziny.. nie moje rzecz jasna, choć moje też były całkiem niedawno – ćwierćwiecze mi stuknęło, więc stąd może taki „refleksyjny” (o dupę potłuc) czas.

PS. Nie mam prezentu...

 

 

Bez tytułu
Autor: solei
16 sierpnia 2005, 20:12

Podobno lato wraca?  

Niepotrzebnie. Zupełnie się przyzwyczaiłam do tej  chmurnej jesiennej aury.

 

Odpowiada ona temu napiętemu okresowi – tym decyzjom, które tak niechętnie podejmuję. Zawirowaniom i niepewności.

Kończenie pracy magisterskiej idzie opornie. Zdania się nie kleją, wnioski nie nasuwają, w głowie pustka.

Przeglądam portale, rejestruję się na stronach, wertuję poniedziałkową gazetę i rozsyłam swoje aplikacje.  A wszystko to wzbudza we mnie przeogromną niechęć.

Do tego wszystkiego jeszcze moja ręka prawie wyciągana po test ciążowy. Cofnięta w ostatniej chwili.

Że też wszystko tak w jednym miesiącu !

 

Nazbyt zwichrowany czas, by wakacyjne słońce znowu oglądać. Czas sielskości dobiegł końca wraz z 31 lipca.

 

Bez tytułu
Autor: solei
06 sierpnia 2005, 20:20

Troszkę mnie tu nie było. Wpadłam na moment w ostatni dzień lipca – jeszcze zdyszana po podróży, ale niewiele przekazałam z tego co by do przekazania być mogło.

Stąd też pytanie Huberki: „Co tam słychać?” J - tobie chyba lepiej wyślę maila.

Tu natomiast mogę napisać tyle:

 

Piszę. W okresie czerwca i połowie lipca przesiadywałam w zakurzonych czytelniach wielkich warszawskich bibliotek, by spisać te resztki danych potrzebnych do ukończenia pracy magisterskiej. Dni te przeplatane były spotkaniami z P., nocami u niego, innymi spotkaniami i przygotowywaniem „zapasów” do wyjazdu i … jeszcze czymś nieokreślonym. Czymś jakby formą naiwnego, niewinnego lenistwa. Poczuciem „mam pstro w głowie i poza pisaniem i jedzeniem lodów nic nie muszę”.     Wszystko wydawało się bardzo odległe.

W końcu zbliżył się 16-ty lipca i wesele znajomych. Wesele bardzo męczące i bardzo zubożające kieszeń. Wesele, na którym welon panny młodej wpadł prosto w moje ręce. Sam. Dosłownie sam – innego lądowiska po prostu mieć nie mógł. Wystarczyło, że tylko wyciągnęłam delikatnie dłoń by spłynął na nią i pozostał nie wyrywany przez żadne inne stare panny… Nie wierzę w takie wróżby.

A później było długie odsypianie u P. szybki skok do domu po bagaż i długa, długa, długa noc wiodąca do Dębek.

W poniedziałek przywitał mnie siarczysty całus matki P. (nie mogę oprzeć się wrażeniu, że traktują mnie już jak synową) i ładna pogoda. Godzinę później rodzice P. wyjechali i wyjechała z nimi także ładna pogoda.

Od wtorku lało. Temperatura nie przekraczała 16 stopni C. Nabawiłam się kataru, opryszczki i nawdychałam się przejodowanego powietrza. I jadłam i jadłam i jadłam. Bo cóż innego poza spacerami po tamtejszym Parku Krajobrazowym i jedzeniem mieliśmy do roboty w jesienne dni tego lata.. To był dobry czas. Okres totalnej wolności i niezależności – było cudownie.

Tak było do niedzieli.

W niedzielę pojawił się brat P. z żoną, dziećmi i kuzynką żony. Rozbili się koło nas i zapewnili nam swe nie narzucające się towarzystwo do końca pobytu. Polubiłam ich, dzieciaki zapadły mi w pamięć i wzbudziły instynkty macierzyńskie. 4-letnia dziewczynka i 1,5 – letni chłopiec – urwisy. Chadzaliśmy na plażę (pogoda się już nieco poprawiła), złapałam bakcyla opalania się. A przed wyjazdem obiecywałam sobie, że chwilowe zbrązowienie skóry wisi mi i powiewa, że przynosi więcej szkód niż korzyści, więc będę twardo pacykowała się kremem z filtrem 35… Opalałam się ile wlazło, a wlazło niewiele. Z 14-to dniowego pobytu mieliśmy może 5 przedpołudni ze słońcem. (Ale mogę się dziś pochwalić, że skóra mi schodziła! Z uszu!) No więc przy tych nikłych podrygach słońca plażowanie wciąga – wciągnęło mnie może dlatego, że nie zdążyło mi się znudzić (wciągnęło mnie może, nie morze). Jest jakiś taki narkotyk w tych chwilach, gdy w wyniku prażącego słońca skóra obchodzi brązowiejącym rumieńcem. Czuję wtedy taki dziwny luksus relaksu. Relaksu, który ciężko jest mi osiągnąć na co dzień. Smażyłam więc sobie ciało i nie schłodziłam go w morzu ani razu, co dziś uznaję za bardzo dziwny objaw.

Poza tym były dyskoteki – nie takie na których bywałam, ale takie które mimowolnie słyszałam. Noc w noc. Dźwięki muzyki, przekleństw i awantur dobywały się z lokalu usytuowanego tuż za płotem pola namiotowego. Żeby było śmieszniej lokal ów miał boczne wejście na wysokości pierwszego piętra. Płot tej wysokości nie przekraczał, stąd też stojący przy wejściu nakrochmaleni bywalcy dyskoteki, potrafili spuszczać ze swego pęcherza nagromadzone ciśnienie na obszar naszego pola – dokładnie : koło (choć w bezpiecznej odległości) naszego namiotu.

Ale nic to.

Zabawne jest to, że o ile w nocy spać nie mogłam, o tyle o ósmej rano spać mi nie dawała bratanica P., przerozkosznym, piskliwym, świdrującym wyciem : „mamo mnie się chce siusiu!” – które dobywało się z przedziwną codzienną regularnością tej samej pory. Tudzież koncert małego bratanka P., który równie głośno jak jego siostra, domagał się o 4-tej rano porannego spaceru nad morze.

Ale nic to.

Uodporniłam się na pająki i skorki, które znalazły nawet sposób wkradnięcia się do mojego namiotu (strzeżonego przed nimi niczym twierdza). Uodporniłam się na konieczność dokonywania sprinterskiego biegu spod ciepłego prysznica, przez pole namiotowe tonące w strugach zacinającego deszczu, przy temperaturze 15 stopni, do niewiele cieplejszego namiotu. Uodporniłam się tez na mycie głowy w misce – przy zastosowaniu ciężko zmywającej się odżywki.

Ale nic to.

Fajnie było!

 Teraz od tygodnia aklimatyzuję się do obowiązków codzienności. Znudzona huśtam się na obrotowym krześle, ale twardo siedzę z nosem przed otworzonym plikiem zawierającym ostatnie rozdziały mojej pracy magisterskiej. Jeszcze dużo zostało mi do napisania. A „promotor srogim (i czepialskim) człowiekiem jest!”

Ale nic to. 

Po obronie będzie gorzej. Nieunikniony koniec okresu beztroskiej szczęśliwości. 

A przed wyjazdem jeszcze  wszystko wydawało się bardzo odległe