Najnowsze wpisy, strona 11


Bez tytułu


Autor: solei
31 lipca 2005, 23:22

By zdążyć przed północą i nie całkiem trzeźwo…:

 

„Żal przemijających przyjemnych chwil” – to jedna z kołatających się po głowie myśli.

Druga to: „Nie powinno być ich żal, bo im jest ich więcej, tym mocniej się czuje, że o wiele więcej może ich jeszcze być”.

 

P. ma bardzo rozsądne podejście. Podczas naszego dzisiejszego wracania znad morza, nie rozpamiętywał przyjemnych momentów z naszego pobytu, tylko zamknął ten rozdział i przeszedł do rozmyślania nad kolejnym – wakacje 2006”.

Takiego podejścia mogę się od niego uczyć.

 

Bez tytułu


Autor: solei
24 czerwca 2005, 22:25

Przed południem coś mnie tknęło i z pasją zabrałam się za sprzątanie. Po południu równie intensywnie zachciało mi się kupić sobie krem. (– podejrzane zachcianki znudzonej kobiety, która nie może znaleźć sobie miejsca po źle umówionym, więc odwołanym, spotkaniu z facetem.)
Powędrowałam więc wolnym krokiem do pobliskiego CH, sycąc słońcem skórę a jednocześnie kalecząc nim oczy. Szłam leniwie, od niechcenia i z „pustką w głowie”, nie zdając sobie sprawy, że przyjdzie mi niedługo porządkować myślowy chaos – nagle, bo w momencie zetknięcia się z dawno nie widzianymi osobami.
Pierwszy nawinął się kolega z podstawówki. Oślepiona słońcem, nie zauważyłam go na tyle wcześnie, by móc go ominąć szerokim łukiem. Powiedział „cześć”, ale głosem ściszonym i niepewnym, bo moja mina i uciekający wzrok wskazywały na niechęć do nawiązywania rozmowy. Odpowiedziałam i zatrzymałam się wpół kroku. Pojawiła się głupia, zdawkowa wymiana zdań, typu: „Co słychać?” „Eee…po staremu. A co u ciebie?”... Uwięzieni w trochę już zapomnianych formach grzeczności sililiśmy się na uśmiech. Szybko zakończyłam rozmowę i z ulgą poszłam dalej. Podstawówka to dawno zamknięty rozdział i niekoniecznie mam ochotę powracać do znajomości z tamtego okresu. Stara warszawska Wola wciąga w swój brudny, podziemny klimat nawet dobrze rokujących, piątkowych uczniów – takich, jakim dawniej był ów kolega, a u którego dzisiaj zauważyłam lukę w uzębieniu, charakterystyczne szramy na twarzy i zacięty wyraz przekrwionych oczu.
W samym CH spotkałam koleżankę ze studiów. Nie zdołałyśmy jednak porozmawiać, bo zajęta była rozmową telefoniczną… Typ dziewczyny, która mimo dziennych studiów ima się dorywczych prac i dobrze radzi sobie na każdym polu. Typ dziewczyny, która zawsze i wszędzie da sobie radę, jest ładna, przebojowa i bystra. To typ, którym moi rodzice chcieliby, abym była ja. Ale chyba nie jestem. I w tym tkwi mój błąd.
Kiedy byłam już w pobliżu domu, o mało nie wpadłam na koleżankę ze szkoły średniej. Szła na spacer ze swoim rocznym synkiem – rozkosznym, wesołym i słodko ufnym chłopcem (z rodzaju tych dzieci, które można zobaczyć w reklamach telewizyjnych). Przystanęłyśmy w cieniu na chwilę rozmowy. Zaczęła wypytywać, co wiem o losach naszych kolegów ze szkoły, ale tematu nie pociągnęłam, bo wiem niewiele. Zaczęła więc wspominać o swoim małżeństwie, ciąży i macierzyństwie, i była przy tym tak wesoła i pełna optymizmu, że gdyby celem jej przemówienia było namówienie mnie do zakupu pasty do zębów o smaku maku, to na pewno by jej się to udało. Wzbudziła więc u mnie, dosyć szczery, zachwyt nad faktem bycia mamą wesołego bobasa i może bym i zaczęła się nad taką opcją zastanawiać, gdyby nie jej nagłe wyznanie o początkowym osamotnieniu w opiece nad dzieckiem (jej mąż ma 32 lata, jest statecznym i dojrzałym mężczyzną, ale w momencie pojawienia się na świecie dziecka, nie potrafił się odnaleźć w nawale obowiązków i zostawiał ją ze wszystkim samą. Nie ma więc gwarancji, że nawet mężczyzna mówiący, jak bardzo pragnie dziecka, będzie potrafił wywiązywać się z tych nagle pojawiających się obciążeń, - więc co dopiero mówić o facecie, który zdecydowanie podkreśla, iż na ojcostwo nie jest jeszcze gotowy…). Przerwane przez nią studia i praca, zmęczenie psychiczne i fizyczne, burza hormonalna. To wszystko nie spowodowało jednak, by nie pragnęła polecać innym stanu macierzyńskiego. Wręcz przeciwnie – zaznaczyła, że naprawdę nie ma co zwlekać…

Trzy spotkania symbolizujące trzy etapy mojego życia, a przy tym niemalże trzy możliwe ścieżki życia. Pierwsze : życie „zgarbione” pod prawem, drugie – dynamizm i kariera, trzecie – stateczność… Dało do myślenia ;)

Dziwny był ten dzień.

Bez tytułu


Autor: solei
07 czerwca 2005, 22:53

Pamiętam dobrze niezbyt udane kolonie roku bodajże 1993, a szczególnie taką jedną moją koleżankę z pokoju - Kasię.

Kasia pięknym była dziewczęciem : o włosach płowych jak żyto i skórze śniadej, o odcieniu dobrze zastanego miodu lipowo – gryczanego. Do tego piękne miała nogi. A że nos nieco zbyt duży i oczy jakieś takie niewyraźne, to wcale jej nie przeszkadzało być całkiem niezłą laską o sporym wzięciu. No więc spodobała się Kasia Takiemu – no – jednemu, który rezolutnie postanowił poprosić Kasię o chodzenie. Dziewczyna blond włosy miała, ale stereotypu blondynki bynajmniej nie potwierdzała. Usłyszawszy propozycję Tego – no – jednego, odrzekła, że przemyśli sprawę i da mu znać w odpowiednim czasie. Tego samego wieczora usiadła wygodnie w łóżeczku, z kartką i ołówkiem w ręku, po czym dokładnie spisała wszystkie plusy i minusy ewentualnego chodzenia z Tym – no – jednym. I oczywiście wcale jej nie przeszkadzało, że Tego – no – jednego,  jako że poznali się zaledwie dwa dni temu, kompletnie nie znała. Powzięła jednak dzielna Kasia decyzję, iż zdecydowanie minusy przeważają – o całe dwie cechy, stąd też z chodzenia z Tym – no – jednym na pewno nic nie będzie, więc cóż – nie ma co zaczynać.  

 

Morał z tej „nie – bajki” wynika taki, że o ile ową Kasię w duchu wyśmiałam, o tyle dziś miałabym ochotę postąpić zupełnie jak ona: wziąć do ręki kartkę i ołówek i spisać dokładnie wszelkie za i przeciw mojego bycia z P., by na tej podstawie rokować na przyszłość i decydować np.: czy podejmować próbę wspólnego mieszkania (choćby zaledwie półtoramiesięczną) i czy po mojej obronie wyjeżdżać wspólnie do UK na jego roczny kontrakt.

Po takiej chwili przychodzi mi jednak na myśl, że wszelkie spisywanie i zamykanie teraźniejszości w klauzuli obowiązującej ważności, prowadzi do chorendalnych pomyłek, bo przecież człowiek zmiennym jest i dokonuje przeklasyfikowania zarówno swoich wartości, jak i idących za tym zachowań. I wraz z upływem naszego wspólnego czasu na nowo kształtuje się zarówno on jak i ja. To relacja zwrotna. 

Co ma więc na celu to prowokowanie i warunkowanie swojego myślenia spisanymi w przeszłości przymiotnikami? Otwarcie oczu? Uświadomienie sobie, wcale nie wydającej się oczywistą, oczywistości? Czy może desperacki krok niedojrzałej jeszcze psychiki w krytycznym momencie – nagłej konieczności podjęcia decyzji?

O ile niektórzy – Ci dojrzali i mądrzy – mówią: Co tak kalkulujesz? Zdaj się na uczucia! „Serce samo ci powie” ; o tyle po fakcie oświadczają z wyższością : Dziewczyno, gdzieś ty miała rozum? Nie umiałaś odczytać znaków, które wcześniej ci wysyłał?... 

Trudno oderwać uczucia od rozumu, szczególnie gdy ta pierwsza fascynacja opada i zaczyna się dostrzegać wyłaniającą się spod maski twarz.

A jeszcze rozbrajająco działają na mnie wypowiedzi kobiet, mówiące o swoistym egoizmie uczuciowym – rozkładaniu mężczyzny na części pierwsze w celu wykrycia jego „właściwości” i kolejno decydowaniu, czy aby nie wymienić go na nowszy model. Bo przecież najważniejsze jest, aby cenić siebie i nie stawiać się na pozycji ofiary. 

Po czym padające kolejno słowa ekspertów, podkreślające ważność świadomości własnych wad i odrobiny samokrytycyzmu. Bo w końcu same nie będąc ideałami, nie możemy oczekiwać, że spotkamy idealnych partnerów.

Wszyscy uwielbiają udzielać rady. Coraz częściej jednak za pośrednictwem mediów. I o ile mówią – kieruj się sercem, o tyle zaraz podają - przepis na udany związek. Ci wszyscy eksperci od udanych związków, wprowadzają w rezultacie większy mętlik w głowach, niż nieporęczny fryzjer we włosach.

Ale chociaż można zmienić kanał, czy wyrzucić gazetę, to nie uda się uciec od społecznego wpływu, który coraz częściej narzuca, co powinno się myśleć i jak czuć, by było dobrze i udanie i w ogóle cacy jak w komedii romantycznej.

Przepis na związek tuż obok przepisu na babkę z kremem, a pomiędzy tym nie ma miejsca na zarówno myślenie jak i na uczucia.

Czy ja nie czuję? Czy nie czuję, że czuję czy powinniśmy być razem, czy może: „nawet nie ma co zaczynać”?

 

Ale zaraz, zaraz… o czym to ja chciałam rzec?

Ach tak: Ostatnia sesja za mną! Pięć i pół roku studiowania przeminęło z wiatrem, a jedyną tego konsekwencją jest stwierdzenie mamy, że rozumie, iż teraz wybieram się na studia doktoranckie… Tiaa ;-)

 

Bez tytułu


Autor: solei
20 maja 2005, 22:11

No cóż no,

Sesja.

I więcej mówić chyba nie trzeba.

 

Bez tytułu


Autor: solei
04 maja 2005, 20:50

W Warszawie leje jak z cebra. To trochę odmienne od tego, czego doświadczało się przez cztery ostatnie dni. W mazurskich lasach i nad mazurskimi jeziorami można było zapomnieć o kalendarzu, przestać liczyć godziny i oderwać się od podstaw codziennego życia. [Jedynie puszki po piwie się liczyło i pod kontrolą miało ich zapasy :-) ]

Ten wyjazd miał mi już przepaść. Z uwagi na zaległości w pisaniu pracy mgr i przygotowywaniu się do zbliżających się zaliczeń miałam puścić P. na szerokie wody z wędką, puszką piwa i kolegami przy boku, a sama pożytecznie wykorzystać wolne dni. I już było czwartkowe pożegnanie, ostatnie cenne rady („bądź tak miły skarbie i nie pij zbyt dużo!”) i przestrogi („gdyby ciebie jakiś koleś podrywał, to przypomnij sobie swojego chłopaka i pomyśl, że może właśnie biedak leży zalany gdzieś w szuwarach…”) i nawet łezka się pojawiła, gdy P. zniknął z pola widzenia, bo przecie oczy mam w mokrym miejscu i wszystkim wiadomą rzeczą jest, że z byle powodu ryczę.

No więc obwalona książkami wróciłam z piątkowych zajęć, spotkałam się z przyjaciółką, poskarżyłam jak to beznadziejnie sobie majówkę zorganizowałam, a wieczorem zaczęłam popadać w przygnębienie połączone z frustracją i zgryźliwością, bo zbyt wiele wyjeżdżających par widziałam na mieście i mi się głupia zazdrość włączyła.

Ale to trwało może z pół godzinki.  P. „musiał wyczuć mój nastrój”, bo ok. 20-tej zadzwonił z bardzo rzeczowym pytaniem – „To co? Jedziesz?” … Jako że ja z tych kobiet raczej mało konkretnych jestem, to sobie ponarzekałam jaka to ja biedna, że mam tyle nauki, że tak bardzo chciałabym jechać no ale przecież już od dwóch tygodni twardo powtarzam, że nie dam rady wyrwać się na te cztery dni i że w ogóle to pożal się nade mną Panie Boże, bo taką mam przykrą sytuację!...  

P. dzielnie to wysłuchał, po czym ponowił pytanie, a że zapadła głucha cisza to dał mi pół godziny na łaskawe zastanowienie się. W tym czasie wysłałam mu chyba z 10 smsów z pytaniami typu: czy jest tam łazienka w domku, czy są tam robaki, a głównie pająki, czy jest ciepło nocą, itp. Oddzwaniał za każdym razem, dając mi wyraźnie odczuć, że jego cierpliwość obniża się skokowo wraz z ilością wykręcanych do mnie numerów.

O godzinie 20.30 zapadło z mojej strony: „noo…ok..., no.. dobrze, to jadę”, po czym w panice zaczęłam się pakować (bo jak to tak na łapu capu, skoro przed każdym wyjazdem na dwa dni wcześniej wiem, co ze sobą zabiorę i czy zmieści mi się do torby, a tu nagle trzeba wszystko wyciągać, układać, zastanawiać się jaka będzie pogoda, pamiętać, żeby kropelek do oczu, obcinacza do skórek, plasterków na skaleczenia i klapków pod prysznic nie zapomnieć i w ogóle wszystko mieć i na każdą okoliczność być przygotowaną!...)

Wrzucając co popadnie do obszernej kosmetyczki spostrzegłam, że kremu mi brakuje, a że w moim przypadku jest on rzeczą niebywałej wagi, bo mam suchą skórę, więc nie było długiego zastanawiania się tylko wyjątkowo szybka decyzja, że absolutnie trzeba go kupić! Tylko malusi problem stanowiła kwestia późnej pory i pozamykanych sklepów – centrum handlowe miało się w tym miejscu okazać zbawienne. Ale nie okazało się, bo trafiłam po drodze do jakiejś żabki czy biedronki czy innego zwierzaka, w którym było przysłowiowe mydło i powidło – i kremy.

Cały rytuał pakowania się (wraz z pościgiem za kremem) przeciągnął się mniej więcej do godziny 10-tej, po czym nastąpił kolejny rytuał : zastanawiania się, czy aby na pewno wszystko mam. I nie wiem czy to z podekscytowania, czy tego intensywnego myślenia, usnęłam dopiero koło godziny bodajże pierwszej, a wstać musiałam przed czwartą, bo o piątej miał po mnie P. z kumplem przyjechać (nie przyjechali na czas, bo zaspali, ale odrobili tę stratę późniejszym pruciem na Mazury z prędkością 180km/h).

No więc ten wyjazd miał mi przepaść, ale dzięki Bogu, nie przepadł. Trafiliśmy świetnie, pogoda z wyjątkiem niedzielnej była udana, domki stosunkowo ciepłe, choć drewniane, stosunkowo bez robali, choć drewniane i ze stosunkowo wystarczającą łazienką, choć żeby do niej dojść trzeba było obejść domek dookoła i wejść do niego od tyłu, co przy niskiej porannej temperaturze, mokrej głowie i rozgrzanym ciele było średnio przyjemnym doznaniem.

Okolica była przepiękna. Nasze domki znajdowały się na sporej wyspie Dadaj, więc w zasięgu wzroku mieliśmy rozciągające się z każdej strony jezioro, rzadki lasek, zielone wzgórza i posiadłość gospodarzy wyspy (nawet pasąca się końska rodzinka i szwędający się między nimi kozioł, stanowić zaczęły niemałą atrakcję).

Był to miły czas, choć nie obyło się bez kłótni i spięć (jako że uczestnikami były cztery pary i jeden singiel). Mało się spało i dużo piło, grillowało, łowiło ryby i urządzało wieczorne posiedzenia przy – posiadanym przez jeden domek – kominku.

Na letnio – grzejącym słońcu opaliłam sobie nos i część twarzy, wyglądam jak Apacz, kleszczy nie posiadam, nie schudłam, nie przytyłam, nie strułam się, bo – ja – to wcale dużo nie piłam, pogłębiłam swoją znajomość z żoną jednego z kumpli P. (doszłam do wniosku, że mamy wiele wspólnego – choćby podobne problemy z naszymi mężczyznami – i chyba będzie to dobrze obgadać przy kawce ;-)).

Tak więc wyjazd był udany i bynajmniej nie żałuję, że nie zajrzałam w tym czasie do zabranych ze sobą książek. W końcu w życiu muszą być priorytety  :-)

No a poza tym to zawsze cztery dni z P. i możliwość głębszego poznania się… ale o poważnych tematach nie jestem w nastroju teraz pisać, więc może przy innej okazji to poruszę… jeśli poruszę, bo przecież z poruszaniem tutaj jakichkolwiek tematów jakoś u mnie ostatnio kiepsko, nie? ;-)