Archiwum listopad 2003


Hm.
Autor: solei
29 listopada 2003, 12:57

Znowu schudłam. Moje BMI nie może znaleźć się w granicach normy, tylko permanentnie znajduje się lekko poniżej. Teraz wynosi 18.5. Przyczyny spadku wagi nie do końca są mi znane, choć domyślam się dwóch: albo zdrówko mi nawala, albo stresy i niedojadanie robią swoje. Obydwie wersje są równie prawdopodobne. Niestety.

Według wszystkich koleżanek martwić się nie powinnam – a wręcz odwrotnie. Z drugiej jednak strony męskie spojrzenie na tę kwestię jest raczej odmienne. Sztandarowy przykład stanowi mój brat – od zawsze twierdzący, że kobieta powinna mieć “na czym siedzieć i czym oddychać” . Podobnie twierdzili moi eks , tj: “Możesz przytyć jeszcze parę kilo – będziesz jeszcze piękniejsza”...

Niby to nic nie znaczy. Ile osób tyle gustów i guścików. Jednak zaskakująco wielu mężczyzn deklaruje podobną opinię. Niejeden odmawia seksapilu zachudzonym modelkom oglądając się za krągłymi biodrami. Dostrzegam to nie tylko wśród znajomych i na ulicy, ale także statystyki męskich preferencji zdają się to potwierdzać. Nawet historyczne modele kobiecego piękna wskazują, że najbardziej pożądaną sylwetką była ta pełna łagodnych krzywizn i wcięć. I mimo, że najistotniejsze były tu odpowiednie proporcje,  tusza także odgrywała rolę, szczególnie gdy zaokrąglała charakterystyczne partie kobiecego ciała.

Zważywszy więc na te dane, dziwne wydają się zachowania coraz większej rzeszy kobiet. Rzadko kiedy spotykam dziewczynę, która nie wiedziałaby co to jest dieta. Co prawda są wyjątki: moja koleżanka, która nie odmawia sobie autentycznie niczego, narzeka, że nie może przytyć. Jednak zdecydowana większość pań usiłuje się pozbyć zbędnego tłuszczyku, o czym świadczy popularność różnorodnych diet.

Choć zaraz, zaraz: może ja się znowu zapędziłam?? Oczywiście mówiąc o mających czym oddychać kobietach nie mam na myśli osób otyłych, których tusza zdecydowanie przekracza normy. Zdarzają się jednak kobiety, które mimo, że wyglądają całkiem sensownie, stosują diety, w wyniku których upodabniają swe figury do ciał niemalże 13-letnich, nierozwiniętych jeszcze dziewczyn.

I pojawia się w tym momencie zaskakująca rozbieżność spojrzeń obu płci. Zaskakująca, ponieważ wydawało mi się , że kobiety wszystko co robią ze swoim ciałem, czynią dla mężczyzn (lub zdrowia) i pod ich dyktando. Oczywiście - każda taka moja deklaracja w damskim gronie spotyka się z oburzeniem i zapewnieniami, że kobiety robią to dla siebie – by poprawić sobie samopoczucie. Na czym jednak ma polegać to polepszenie nastroju, jeśli nie na zapewnieniu sobie poczucia bycia zadbaną i piękną?... no, bynajmniej piękniejszą niż natura sobie życzyła. A gdyby mężczyźni nie istnieli , lub gdyby kobietom nie zależało by im się podobać, chodziłyby w szpilkach, robiły makijaż, pielęgnowały maseczkami twarze czy włosy, tylko by zapewnić sobie dobry humor? Zdaje mi się, że wówczas ich zabiegi byłyby zupełną stratą czasu i energii ... Kiedy jednak męskie oko wyda pozytywną ocenę, kobieta rzeczywiście czuje się wspaniale – znam to z autopsji.

Dlaczego więc, te kierowane męskimi upodobaniami kobiety, robią coś wbrew nim? Czy jest to forma buntu – wynik emancypacji objawiający się w każdej sferze damskiego życia? Czy raczej pójście za modą? Ale moda kreowana była również przez mężczyzn, a bynajmniej do ich gustów dostosowana (te wszystkie gorsety, głębokie dekolty i spódnice mini), nie mogłaby więc być niezgodna z ich upodobaniami...

Niemałym zdegustowaniem napawa mnie teoria przedstawiona w książce N. Etcoff: “Szczupłość jako ideał urody nie ma żadnego uzasadnienia ewolucyjnego. Co więcej, dobór naturalny działa przeciwko takiej preferencji. Jak od pewnego czasu wiadomo, u kobiet z zaburzeniami łaknienia zanika płodność i zdolność do reprodukcji. [...] ograniczanie jedzenia może być nieświadomą strategią mającą na celu kontrolę reprodukcji. Zaburzenia łaknienia i szaleństwa na punkcie kolejnych diet doszły do głosu w latach sześćdziesiątych, kiedy kobiety uzyskały względną swobodę seksualną oraz niezależność finansową i zapragnęły opóźnić moment urodzenia dziecka.”

Sorry - ale chyba jestem nieprzystosowana do życia w tych czasach...

zapach mężczyzny..
Autor: solei
26 listopada 2003, 21:17

Zapachy. W nas i wokół nas. I taka ich różnorodność, że czasami nos wykręcają. Odrzucają, obrzydzają, drażnią; ale i prowokują, przyciągają i uwodzą. Męski zapach, a mam tu na myśli nie tyle ten naturalny ile sztucznie wytworzony, ma moc zniewalania kobiet.

Dziś w autobusie “poczułam” – jako że autobusy wszelkimi zapachami są zawsze przepojone –jak usiadł koło mnie przedstawiciel męskiego gatunku. Rozsiał wokół siebie tak zniewalającą woń, że automatycznie wyciągnęłam nos z książki, by sprawdzić jakim nieprzeciętnym sąsiadem w podróży obdarował mnie los.

I rzeczywiście – mężczyzna był niczego sobie, co przejawiało się nie tyle w harmonii jego rysów twarzy, ile raczej w ogólnym zadbaniu. Pewnie dzięki temu spojrzenie jego było pełne nonszalancji i pewności siebie...

No, w sumie na tym opowiadanie mogłoby się urwać, bo z uwagi, że nie mam zwyczaju podrywać mężczyzn, owego pana nie poznałam. Istotne w tym wszystkim jest jednak to, że zapach noszony przez tego człowieka był identyczny z tym, jakiego używał mój niedawny mężczyzna. Automatycznie więc w pamięci mej odtworzyła się postać M. i wszystkie zdarzenia, gdy zapach ten wyczuwalny był szczególnie intensywnie. Z reguły były to sytuacje intymne ale i pierwsze randki, wielkie wyjścia, ważne spotkania czy nawet zwykłe spacery.

Wrzucę tu sobie – bezładnie – informację, że uwielbiałam, gdy po każdym rozstaniu pozostawał mi na ciele i ubraniu ten jego zapach. Niesamowite jak długo potrafił się utrzymywać i jak cudowne uczucie błogości zapewniał !

Siła, z jaką wspomnienia te zostały przywołane, była na tyle duża , że do lektury już nie powróciłam – nie byłam w stanie się na niej skupić. Teraz zastanawia mnie tylko, dlaczego wielu mężczyzn nie docenia tego swoistego afrodyzjaku? Biorąc bowiem pod uwagę, że kobiece zmysły są zdecydowanie bardziej wyostrzone na zapachy (tu podpieram się książką N.Etcoff: “Przetrwają najpiękniejsi”), może warto by było używać tego do podbojów miłosnych, hm?? A tu, jak na złość, wielu panów mi mówi, że oni swój naturalny zapach tak wspaniały mają, że żadnych dodatkowych nie potrzebują!...

I owszem! Zgadzam się, że naturalny zapach własnego mężczyzny jest bardzo przyjemny (to podobno zależy od tego, jak bardzo partnerzy mają różne “główne układy zgodności tkankowej” -> znowu chemia do miłości się wdziera!), jednak działa on – nie tylko przyjemnie ile – zniewalająco w połączeniu ze “wzmacniaczem” !

No, może to jest tylko moje zdanie. Może tylko ja mam tak wrażliwy zmysł węchu, że przy odpowiednim zapachu uginają mi się kolana...Tylko dlaczego, minąwszy wyperfumowanego mężczyznę, odwraca się większość kobiet, a ulubionym prezentem gwiazdkowym, kupowanym dla partnera, są perfumy (jak wynika z deklaracji wszystkich moich koleżanek)?

I oczywiście – zapach to nie wszystko. Jednak może warto jest go dodać do arsenału broni podbijającej damskie serca, przynajmniej po to, by zrobić dobre pierwsze wrażenie?!

Bo – przynajmniej na mnie – to działa. I to jeszcze jak!...

PIĘKNA TEORIA
Autor: solei
24 listopada 2003, 15:25

Piękna jest teoria mówiąca, że kobieta i mężczyzna różnią się, by w połączeniu stworzyć całość; że jako jednostki mają cechy nawzajem się wykluczające a uzupełniające się w związku. Dążą więc do siebie, przyciągają się, bo życie w pojedynkę jest niepełne.

Piękna jest ta teoria, bo pozwala wierzyć, że świat urządzony jest bardzo sensownie. Każdy element ma swoje miejsce, rolę, więc można działać doskonale jak trybiki w szwajcarskim zegarku – bez wahania, bez niepewności, bez myślenia byle zgodnie z przeznaczoną odgórnie rolą.

Ładna ta teoria, tylko szkoda, że nie sprawdza się w praktyce. Cóż nam po tych wspaniałych różnicach skoro nie potrafimy się przez nie porozumieć? Odmienny sposób myślenia i spojrzenie na świat często uniemożliwia nam to doskonałe połączenie. Z hukiem rozpadają się związki...

Słyszy się często twierdzenie o przyciąganiu się przeciwności, podpierane banalnym przykładem biegunów magnesu. Wynika z niego, że im mniej wspólnego mamy ze sobą tym bardziej udany związek powinniśmy stworzyć. I o ile mogę się z tym zgodzić w zakresie różnic czysto fizycznych, to mało wiarygodne stwierdzenie to wydaje się , gdy rozpatrujemy je pod względem cech psychicznych. Sięgam więc po “Psychologię społeczną” Aronsona, w której czytam: “Na przekór ludowemu porzekadłu, że ‘przeciwieństwa się przyciągają’ najbardziej podobają nam się osoby, które są do nas podobne”...

Potwierdzając nieświadomie te słowa, szukamy sobie partnera, który – tak jak my będzie lubił kino; tak jak my – nie będzie jeździł na rolkach; tak jak my będzie słuchał Chopina i podobnie do nas będzie lubił placki kartoflane! Szukamy takiego osobnika przez lata. Przebieramy w kandydatach niczym w ulęgałkach , aż w końcu trafiamy niemalże na ideał !   Szybciutko tworzymy związek – gorące uczucie, wielki róż przed oczami, erupcje adrenaliny przy każdym spotkaniu... do czasu – oczywiście – gdy pojawią się pierwsze zgrzyty, drzazgi i drapnięcia.

Bo pojawić się muszą. Nie uda się ich ominąć. Wszelkie znaki na ziemi i niebie wskazują, że do tego dojdzie. To tylko kwestia czasu.  Nie ma idealnej pary – idealnego połączenia. Pod tą maską perfekcyjnego podobieństwa kryje się kobieta “A” i mężczyzna “Z”. I stojąc sobie po dwóch krańcach alfabetu, próbują pokonać wszystkie dzielące ich bariery by scalić się w jedność. Dążą do siebie , ścierają się z przeciwnościami, ale jakoś nie udaje im się nigdy przeszeregować liter alfabetu. “A” pozostaje “A” ; “ Z” nadal okazuje się “Z”.  

Zbyt wiele jest uwarunkowanych genetycznie różnic byśmy mogli stać się idealnie podobni, stworzyć idealny związek i w idealnej harmonii żyć do końca naszych idealnych dni!  Zaglądam do książki “Płeć mózgu” (A. Moir i D. Jessela) i czytam w niej: “Mężczyźni chcą seksu, kobiety chcą związków między ludźmi. [...] Ona szczerze chce, aby on wyraził swoje uczucia i myśli [...] on chciałby, aby ona dała mu święty spokój”. W każdej sytuacji napotkać możemy piętrzące się bariery różnic, które krok po kroku, malutkimi smagnięciami zabijają doskonałość związku...

Moja przyjaciółka w przeciągu kilku dni skreśliła wieloletni związek, znajoma szykuje się do rozwodu z mężem a koleżanka ma w tym roku już trzeciego partnera... [niestety – w wyżej wymienionej książce podano, że : “kobiety zrywają związki uczuciowe częściej niż mężczyźni. (...) Poszukując miłości, potrafią one zarazem ocenić szanse na sukces lub przegraną kolejnego związku. (...) Kobiety skłonne są zachowywać się w sprawach serca bardziej pragmatycznie, niż mężczyźni.” ] ...

Szybko podejmowane są uczuciowe decyzje i szybko kwitowane długoletnie relacje. Po jednym zdecydowanym słowie, po jednym zdecydowanym machnięciu długopisem pozostaje pustka. W miejscu, gdzie istniało “my” teraz jest już tylko “on” , “ona” a pomiędzy – wrogie oskarżenia...

Patrzę na moich rodziców. Mimo, że nie byli idealnym małżeństwem, udało im się przeżyć 25 wspólnych lat. Kiedy analizuję ich charaktery, nie dostrzegam żadnej spójności, żadnych wspólnych pasji ani zainteresowań. Stanowią przykład połączenia całkowitych skrajności. I ile burz z tego wynikło, ile łez się przelało, to pamiętają tylko ich serca, pełne urazy, i może jeszcze ja ... Nadal jednak trwają przy sobie i , kto wie, może te pożary w ich małżeństwie podsyciły miłość tlącą się w nich od dnia ślubu (zgodnie z twierdzeniem, że najgorsza w związku jest obojętność wobec partnera) ... A może są ze sobą, bo połączyli się raz i świadomość tego nie pozwoliła im nigdy dać kroku wstecz, który przekreśliłby wszystko. I potrafią jeszcze pójść na spacer trzymając się za rękę, niczym ja z moim eks – jeszcze nie tak dawno temu. I potrafią obstawać za sobą, gdy ja wytykam im przewinienia. Słyszę wtedy: “Oj! Daj spokój. Nie znasz go? On już taki jest i pogódź się z tym!” ... I może właśnie w tym tkwi tajemnica ich sukcesu; sukcesu każdego małżeństwa “starej daty”...

“To nieprawda , że miłość upodabnia. Jest to prawdziwe tylko w odniesieniu do sympatii, do rozmyślnie wybranych znajomości, w których szukamy jeszcze jednego dobra do przyswojenia sobie, oddźwięku nas samych w kimś podobnym. Miłość pełna jest źródłem odmienności, uznaniem i pragnieniem kogoś drugiego jako kogoś odmiennego. Sympatia przynależy jeszcze do natury, miłość jest już nową formą bytu. Miłość zwraca się do swego przedmiotu ponad jego naturą, chce jego urzeczywistnienia się jako osoby, jego wolności, niezależnie od jego wad, które nie liczą się w jej spojrzeniu: miłość jest ślepa, lecz jest to ślepota jasnowidząca.” ...

[T. Płużański: Mounier. r. Komunikacja)

Ten fragment zainspirował mnie do powyższych przemyśleń, lecz i tak nie mogłabym wyrazić tego lepiej.

O szlag! Ale się rozpisałam! Muszę skończyć z takimi notkami. J

Impuls
Autor: solei
22 listopada 2003, 00:06

Dziś kolejny raz pojawił się ten impuls. Stałam na przystanku, podjechał Solaris i zapragnęłam wsiąść. Tak jak dawniej. Przejechać tych parę przystanków, przejść w 10 minut piechotą i znowu znaleźć się w firmie. Uśmiechnąć się do recepcjonisty, odebrać kartę, przejść przez bramkę, korytarz, winda... Przywitać się z M. – uśmiech, radość, zawsze śmiałyśmy się z rana – na dzień dobry i na żegnam; z nią było tak łatwo zrywać boki! Komp, programy, Outlook i maile.... Jak ja uwielbiałam, gdy od razu była od Niego wiadomość. Boże! Tylko dla Niego chciałam tak bardzo przychodzić; przez Niego wstawałam z uśmiechem na ustach, a nie z przekleństwem kolejnego dnia pracy... Uwielbiałam Go, uwielbiałam dni przez Niego, uwielbiałam tę pracę przez Niego.... i zawsze dzień był zbyt krótki, zawsze czułam niedosyt i żal, że muszę wyjść... wszystko przez Niego...zawalona praca, niewyrobione normy też przez Niego.... Chciałabym znowu pojechać do firmy...

SMĘTNE "DYWAGACJE"...
Autor: solei
20 listopada 2003, 16:27

Zaczynam się troszkę martwić...

Budzę się i włączam komputer ... wyłączam komputer i kładę się spać. Wszystko co jest pomiędzy to przymus. Ostatnio trochę “blogi.pl” nawalają – ciężko wejść na stronę. I w każdym takim przypadku irytacja moja zbliża się niebezpiecznie do granicy z wściekłością ...

W piątek zaczynałam zajęcia o 8.15. W biegu przygotowywałam się do wyjścia. Musiałam jednak znaleźć chwilkę aby wejść na stronę. Nie połączyłam się. W ogóle żadna strona nie chciała się wyświetlić . Postanowiłam zaczekać... 10 minut... 15...20...bez rezultatu. Musiałam już wychodzić, więc kazałam bratu “warować” przy kompie i powiadomić mnie sms’em , gdy tylko się wszystko ustabilizuje. Skwitował, że jestem chyba nienormalna... Nie poszłam w tamten piątek na seminarium . Stanęłam pod salą komputerową ale nie otworzono jej o czasie, a musiałam iść na następne zajęcia. Do domu jechałam więc z duszą na ramieniu - czy aby na pewno wszystko będzie ok.?

Było. Dzięki Bogu. Gdyby nie było, to . . nie jestem teraz w stanie przewidzieć swojej reakcji. Przypuszczam, że w najłagodniejszej formie, zaczęłabym wydzwaniać do znajomego informatyka z pytaniem : co schrzaniłam ? (może się przyznam, że w zakresie informatyki i internetu jestem totalna noga, a stałe łącze mam .. może nie cały miesiąc)

Na uczelni zaczyna się robić gorąco. Szykują się pierwsze kolosy. A ja nie jestem w stanie skupić się całkowicie na nauce, tylko przesiaduję godzinami gapiąc się w monitor... Uzależniona jeszcze nie jestem (podobno każdy tak mówi na początku! ) – jeszcze odrywam się by przeczytać zadany rozdział z książki. Jednak często czynię to mechanicznie i łapię się na błądzeniu myślami w waszych sprawach, czy kwestii nowej notki . Efektywność mojego wkuwania leci więc na łeb, na szyję...

Znacie to uczucie, prawda? – kiedy zaczyna się powoli żyć sprawami innych ludzi. Kiedy potrafimy poczuć dramat “obcego” człowieka i roztrząsać go jak swój własny. Musicie to znać, skoro jesteście tu już ponad rok (czy jeszcze dłużej). Chyba nie da się przed tym uciec. Jedni prędzej , inni później – każdy na swój własny sposób – ale wszyscy już się przywiązaliście do tego blogowiska. To widać – w waszych notkach i w waszych komentarzach...

Ameryki nie odkrywam. Nie piszę tu o niczym czego byście nie wiedzieli i nie próbuję uświadamiać w sprawach oczywistych. Zastanawiam się tylko, jak daleko może się posunąć takie przywiązanie do drugiej rzeczywistości. Jak bardzo można się uzależnić od “dawania siebie” innym ludziom i jak bardzo od uczestnictwa w ich świecie? Co czujecie, kiedy nie jest możliwe połączenie z netem? Przechodzicie nad tym do porządku dziennego – ot tak , po prostu? Czy może macie wrażenie jakby odjęto wam dzienną dawkę tlenu?... Jaki wpływ na schematy w waszym życiu ma ten drugi świat? Ile razy spóźniliście się przez to do pracy? Ile razy odmówiliście sobie snu, by przeczytać o czyimś płaczu w poduszkę? Kogo piekły oczy po wielogodzinnym ślęczeniu przed monitorem?...

Od paru osób dowiedziałam się, że można w ten sposób znaleźć przyjaciół , ale czy potraficie zagwarantować, że to przyjaźń z rodzaju tych prawdziwych [o ile w ogóle istnieje taka kategoria!!] Czy nie brakuje wam często komunikacji niewerbalnej? - nie zdarzały się wam brutalne pomyłki w odebraniu czyjeś intencji? Słowa są niedoskonałe ( te pisane szczególnie), każdy odczytuje je przez pryzmat własnych doświadczeń. Ile razy doświadczenia odbiorcy diametralnie różniły się od przeżyć nadawcy i jakie to spowodowało konflikty?...

Psychologowie mówią, że można się uzależnić od internetu, że wciąga on niczym narkotyk – równie niezauważalnie i równie mocno! Myślę sobie wtedy, że trudno się dziwić. W końcu kto nas tak wysłucha – od początku do końca, jak nie komentator z bloga? Kto pozwoli nam się wyrazić – włącznie z tymi wszystkimi ochami, achami i innymi wykrzyknikami? Kto pocieszy czy skrytykuje równie bezpardonowo? (pomijam tu ingracjację! ) Pewnie brakuje nam tego, kiedy partner śpi spracowany, rodzina rozbiegana za swoimi sprawami a przyjaciele kolejny raz nie mogą przyjść na spotkanie. W internecie zawsze ktoś będzie. Często więc ten “ktoś” staje się w końcu bliższy niż zwykły przyjaciel, czy nawet członek rodziny.

Człowiek to istota społeczna – potrzebuje kontaktu z innymi choćby nawet miał go sobie zagwarantować poprzez prowadzenie bloga. . . Tylko dokąd nas to zaprowadzi? Może nie warto aż tak się przywiązywać?. . .