Przyznam się szczerze, że prowadząc tego bloga, zupełnie zapomniałam, że oprócz wątpliwości, mam też uczucia...
Dziś mam zły dzień. Nie cały, ale wystarczy, że koniec się sknocił by pozostał niesmak. Że pogoda jest nędzna to fakt i spokojnie mogłabym na nią zwalić winę. Jednak nie zrobię tego. W przebłyskach racjonalnego myślenia, uświadamiam sobie, iż wewnętrzne stany “duszy” to chemiczne przepychanki – faule i gole. Jeśli ktoś jest szczęśliwy, odpowiednie hormony mu się wydzielają, to i aurę olewa. Nic
mu nie jest straszne – nawet o niskociśnieniowym bólu głowy czasem “zapomina”... Nie powiem, że jestem nieszczęśliwa, bo odrobinę wdzięczności jeszcze posiadam (kwestia dla kogo: Boga, losu, czy chemii mego organizmu?). Humorem jednak także nie tryskam. Wiszę więc sobie w takim stanie, wcale nie-błogiego, zawieszenia....
Troszkę nastrój ten koliduje z całym otoczeniem – takim podejrzanie beztroskim, optymistycznym i głupio uśmiechniętym. Świątecznym. Napiszę więc, o tych zbliżających się świętach, zanim temat ten rozleje się rzeką po wszystkich notkach i przyjdzie mi utonąć w potoku cudzych słów. Nie będę się specjalnie rozwlekała nad ich czarem, nieodpartym urokiem, bo będzie to truizm. Są wspaniałe, rozkoszne, słodkie i ułudne – nienamacalne jak jutrzejszy dzień....
Wszędzie o nich huczy. Parę dni temu koleżanki z wydziału zbierały słodycze dla chorych dzieci. Że akcja przedświąteczna to i podstawowych atrybutów zabraknąć nie mogło. Stały więc dziewczyny w mikołajowych czapach i przytupywały nóżką w rytm christmasowych, amerykańskich piosenek. Pomogło im to w zbieraniu słodyczy? – a jakże. Czy można nie dać prezentu Mikołajowi wdzięcznie wywijającemu bioderkami w takt : “All I want for Christmas is you...”?
Czuję się dziwnie ckliwie, gdy bombardowana jestem setką reklam przedstawiających niebotycznie szczęśliwe rodziny przy wigilijnym stole, a w radiu co rusz słyszę dzwoneczkowe melodie o radości z dostania chłopaka pod choinkę. W wyniku tych wszystkich marketingowych działań, tworzę sobie w głowie sielski obrazek wciskający się przed oczy, by w zetknięciu z rzeczywistością pozostawić bolesny rozdźwięk. I “co roku o tej samej porze” powraca to ambiwalentne uczucie pożądania i niechęci do bożonarodzeniowych celebracji.
Otumaniona błogością melodii, widoków, światełek i zapachów (niesamowicie kojarzy mi się ze świętami zapach mandarynek – skąd mi się to wzięło? Nie mam pojęcia!), czekam z utęsknieniem na tę magię... I to wczesne czekanie jest rozkoszą samą w sobie. Nie ma lepszych chwil. Później przyc
hodzi tylko kretyńska krzątanina w domu, nerwówka przy zamawianiu sernika w sklepie, sprzątanie czystych pomieszczeń, godziny gotowania, irytacja, zmęczenie i odpływająca lawinowo kasa... Powinna być chyba jakaś rekompensata tych strat, prawda? Powinna być radość, jedność, poczucie więzi z rodziną, przyjemne chwile i granie na seksownym saksofonie, jak w jakiejś reklamie....
Bo tak widać w telewizyjnej rzeczywistości. Tak nam obiecują ci wszyscy, którzy każą zostawiać forsę w sklepie z ozdobami świątecznymi. Tak nam nakazuje atmosfera opływająca nas niczym mgła. Poddać się jej można bardzo łatwo. To przecież czysta przyjemność wyobrażać sobie, jak pięknie będzie niedługo, gdy zapanuje “radość, miłość i braterstwo” w każdej rodzinie na całym świecie. A czy przekłada się to na naszą małą, domową rzeczywistość, to już nie problem speców od reklamy. To już nam samym przychodzi uporać się z przygnębieniem, gdy ta “błoga atmosfera” przeradza się w niesmaczną jatkę przy wigilijnym stole, z przyziemnym uczuciem nudy, gdy obżarta rodzina sapie w fotelu i gdy z tej obiecywanej w serialu rodzinnej jedności pozostaje tylko obleśny liz zostawiony na policzku przez wujaszka-starego-kawalera...
Bywają miłe chwile. Nie wyrosłam w patologicznej rodzinie i grzechem byłoby na nią narzekać – ot, jest taka sobie, zwyczajna. Ale mam świadomość manipulacji jakim jestem poddawana przez otoczenie. Wiem ile detalicznych, nieuchwytnych impulsów wpada mi do oczu i uszu zabijając potencjalną radość ze spotkania z rodziną. Obraz idealnych świąt z telewizji, w każdym dniu Bożego Narodzenia, niczym szablon, wskakuje przed oczy, by wykazywać szereg rozbieżności. Świadomość, że telewizja to ułuda, może pomagać, ale nie zawsze to robi...
Nie próbuję tą notką deklarować niechęci do massmedialnych manipulacji, bo niczego nie zmienię. Nie staram się nakłaniać do zniesienia kolorowych świątecznych obrządków, bo byłoby to niedorzeczne. Piszę tylko, że święta w moim odczuciu straciły swój realny, pierwotny smak. Zostały zbrukane przez machinę komercjalizacji, która wypaczyła symboliczne znaczenie tych trzech dni. Nie lubię już tego kolorowego przepychu centrów handlowych. Nie cierpię przedświątecznych wyścigów po zakupy. I tego chorobliwego stresu, by nieświadomie dopasować nasz mały, rodzinny światek do telewizyjnego szablonu. Irytuje mnie rozbieżność między oczekiwaniami a realnością.A najgorsze jest to, że nic na to poradzić nie mogę, bo bezwiednie ulegam tej sielskiej, christmasowej atmosferze... Nucę radiowe melodyjki, oglądam gustowne wystawy i podziwiam ogromniaste choiny na placach. I na swój sposób cieszę się, że taka radość ogarnia ten bury świat, choćby była to radość sztucznie napędzana czyjąś chęcią zysku... Ambiwalentny mam stosunek? – jak najbardziej. Nie mam jednoznacznego nastawienia do tych, tak zakręconych, świąt. Subiektywnie to opisałam? – pewnie, że tak....Przecież: oprócz przemyśleń i wątpliwości, mam też uczucia.:/