Archiwum marzec 2004


Bez tytułu
Autor: solei
30 marca 2004, 20:50

granica między tym co z siebie dać – by nadal było co dawać !

a tym czego dla siebie żądać – by nadal chciano nam dawać

zgubiłam się , nie wiem gdzie jej szukać

czuję się bezradna

[nie tylko ja – ktoś obok]

a to jedno z najgorszych uczuć – w bezradności można tylko miotać się, krzyczeć

[słucham krzyku – kogoś obok]

cholera [... i dosadniej]

Bez tytułu
Autor: solei
26 marca 2004, 18:34

Rzadko o tym myślę. Nie wspominam już, bo zbyt wiele miesięcy upłynęło i jakoś rozmyły się tamte wydarzenia. Więcej czasu od ich trwania minęło, niż one same go zabrały, więc wystarczająco zbladł smak tamtych emocji.

Są tylko momenty. Takie myśli pojawiające się niespodziewanie w wyniku bodźca: telefonu od koleżanek z pracy z zaproszeniem do firmy, czy sms’a od jednej z nich.... Lub też zwykłej, małej koperty outlooka w dolnym, prawym rogu monitora. Teraz koperta otoczona jest przez niebieskie strzałki, a wtedy pojawiała się w odstępach 10– cio minutowych – to jedyne różnice... No i nadawca oczywiście.

“Wiesz? przez Ciebie zaczęłam uwielbiać tę żółtą kopertę ” – napisałam. I tak było. Musiało być, skoro zostało mi to do dziś. Ale już tylko w formie chwilowego wspomnienia.

Dobrze, że widok tego żółtego znaczka wywołuje uśmiech na ustach... – to taka rumiankowa cecha pamięci: zachować tylko to, co najlepsze, a końcówki już nie odtwarzać. I to jest ok. Miło jest wiedzieć, że było dobrze. Nieważne jak się skończyło.

Całe wspomnienie (a raczej przywołana emocja) trwa tylko kilka sekund. Jedna myśl i, jakiś taki intensywny, płynący z głębi, uśmiech. Tyle wystarczy.

I wiem, że to odczucie pojawiać się będzie już coraz rzadziej.

To tyle...

Choć może jeszcze na koniec włączę “Żółty rower” FNS, a później zapomnę. Wtedy będzie: “To tyle na ten temat”.

Bez tytułu
Autor: solei
23 marca 2004, 17:56

Zdolność do współpracy, negocjowania i efektywnego działania w grupie jest w dzisiejszych czasach "niezbędna". Uczelnie, mające na celu zaadaptowanie przyszłych absolwentów do wymogów rynku pracy, zapewniają próbki takiego  działania, poprzez organizowanie chrzanionych zajęć integrujących studentów wszystkich lat. Pięknie to brzmi – ale to górnolotne idee a przyziemne sposoby ich realizacji.

Ja w tym wszystkim: z moją nieumiejętnością perswadowania własnych poglądów, z moją umiejętnością efektywnego działania jedynie w pojedynkę i z moim średnio bystrym umysłem, wymagającym czasu do głębokiej analizy faktów – no kurde – dostaję szału!  Szczególnie, gdy przypada mi w udziale współpraca z osóbką z kategorii różowych paniuś: różowe paznokcie, różowa szminka na ustach, różowa bluzeczka i różowy cień na powiekach.  Nie lubię tej “kategorii różu”, nie przepadam za tą kategorią ludzi. Szczególnie, gdy ich wygląd jest adekwatny do sposobu ich działania.

Pierwsze spięcie między nami pojawia się w momencie ustalania pomysłu do zrealizowania. Jej zdanie kontra moje. Wygrywam, ale tylko dlatego, że naświetlam pomysł doktor prowadzącej te zajęcia, więc nie ma już możliwości zmiany. “Różkowi” nie dałoby się tego wyjaśnić – nie słuchała co do niej mówię. Przekrzykiwała moje uwagi skupiając się na banalnym pomyśle z pierwszej strony podręcznika.

Drugi konflikt – kto co zorganizuje: ja tworzę opis przebiegu całego eksperymentu, ona wyszukuje zdjęcia w necie i spisuje z książki dodatkowe ciekawostki. Na tym etapie dosięgają mnie jednak jej uwagi: “Kotek – pospieszmy się, bo później ja nie będę miała czasu!; Hej, leniuszku, w ogóle nie ma z tobą kontaktu! ; Hej! Co ty robisz? Ciągle ciebie nie ma!!”  Zaczynam w końcu warczeć i robię się złośliwa. Dobrze, że nie mam jej pod ręką i tego nie doświadcza, bo nasza współpraca szybko by się urwała... Zostawiam jednak inne przedmioty, inne zajęcia, i w końcu odwalam swoją działkę. Rezultat wysyłam jej mailem. Dzień później dowiaduję się, że wprowadziła poprawki i da wszystko tatusiowi do wydrukowania... Przez okrągły tydzień “wszystko się drukuje” - bynajmniej tak to sobie wyobrażam. W końcu skoro ona nie daje znaku, że coś jest nie tak, to na pewno jest w porządku. Nie widząc konieczności, nie nawiązuję z nią kontaktu. Wszystko pozostawiam w jej rękach... Naiwnie! W poniedziałek, o 8-ej rano, dowiaduję się, że jednak tatusiowi nie udało się wydrukować! Na dwie godziny przed deadlinem zostajemy więc bez pracy! Zaczynam ją kląć [nie w oczy – nasze kontakty przez gg to duży plus!]. Umywam od wszystkiego ręce i oświadczam, zgodnie z prawdą, że nie mam tuszu w drukarce, więc przez te dwadzieścia minut, które mi zostały do wyjścia z domu, nie jestem w stanie zrobić nic...

Oto moja umiejętność współpracowania! Oto moja zdolność do działania z ludźmi i osiągania zamierzonych celów. Najchętniej olałabym jakąkolwiek kooperację i pozostała outsiderem. Nie znoszę nierzetelności, a niestety z coraz większą rzeszą takich osób przyjdzie mi pracować – takie wymogi rynku – i w końcu taki zawód! Adaptacja konieczna, albo: “dziękujemy pani za współpracę!”.

Ale ja jestem niereformowalna ... z resztą: w tej dziedzinie niespecjalnie mam na to ochotę... Kręcę sobie bat na własny tyłek i już zaczynam słyszeć jego świst.

Bez tytułu
Autor: solei
17 marca 2004, 15:17

Codziennie korzystam ze środka komunikacji miejskiej i z reguły wszystko wygląda podobnie. Żadnych ekscesów, awantur, nic przykuwającego uwagę tylko smętna jazda do celu. Dziś jednak pojawiło się coś, czego nie dało się zignorować nieuwagą.

Naprzeciwko mnie siedziało dwóch przedstawicieli – jak się z czasem okazało - warszawskiej inteligencji. Dyskutowali o “sposobach nauczania”. O ile z początku podejrzewałam, że mam do czynienia z nauczycielami wf-u ze szkoły podstawowej, o tyle później wyszło na jaw, że są to wykładowcy akademiccy. Po czym się zorientowałam? Cóż : “No i co stary? Jeszcze ci siedzą na d....? No k.... stary odpier..... ich , zrób im kolosa i powiedz: Chcesz pan mieć wpis? To pisz pan k....., spier..... i nie zawracaj mi pan k..... d....! Stary, z takimi k.... to trzeba krótko, bo inaczej cię zajeb..... piep..... tłumoki! No stary, a jak twój doktorat?... Bierz ze mnie przykład: odpier..... ich i będziesz miał czas na pisanie.”.... Wysiedli na Koszykowej i weszli w bramę Politechniki Warszawskiej.

Siedzący obok mnie starszy człowiek, długo patrzył za nimi kiwając głową. Następnie zwrócił się do mnie i oznajmił: “Wie pani, sądziłem, że tylko oczy mnie bolą; teraz i uszy zaczęły... Szkoda mi młodych ludzi”.

Bez tytułu
Autor: solei
13 marca 2004, 19:29

Tego się nie czuje. O tym się nie myśli. Nie ma mowy o zachowaniu ostrożności, bo ten strach jest zaledwie tworem czyichś słów... jest tylko słowem a nie uwewnętrznionym stanem.

O tym się nie myśli, kiedy się rano wstaje i dotrzymuje tempa obowiązkom. Tego się nie czuje nawet słuchając okrzyków dobiegających z wieczornych wiadomości. To są oni a to jesteśmy my. To jest ich świat a to jest nasz. Im się to przytrafiło, ale nas to nie dotyczy. Mimo więc, że słowo to ociera się o nas na co dzień; mimo, że gdzieś plącze się świadomość, iż “wzmożony stan czujności zachować należy”, nikt wychodząc rano z domu nie mówi “Mam nadzieję, że zobaczymy się wieczorem. Wiesz, że cię kocham. Uważaj na siebie ”... To są oni – to jesteśmy my. Psychoza jest bynajmniej  niewskazana.

Ja też nie mówię tych słów, gdy zamykają się za kimś drzwi. Nie słyszę tego, gdy wychodzę rano. Nie myślę o tym, kiedy ktoś spóźnia się z pracy. Nie czuję, mimo, że przez pół dnia znajduję się tak blisko szeregu ambasad. Nie wzmagam ostrożności przechodząc przy stacji metra. Nie zastanawiam się nad tym, gdy idę przez zatłoczone Centrum.

“Wydarzenia w Madrycie? Ah, tak, tak... to bardzo przykre. Tak, trzeba zachować czujność, to bardzo ważne... tak, przejdźmy jednak do tematu dzisiejszych zajęć”...

Na CNN zapłakane twarze – było mnóstwo niewypowiedzianych w porę słów... Ale: no tak, tak. A gdzie to ja się miałam dziś wybrać? Hm... Centrum? Cóż ... Ja tego zagrożenia nie czuję.