09 marca 2005, 19:03
Przed domem góry śniegu – piramidy przy zjeździe do garażu. Odwalić je trzeba podobnie jak odwalić ze mnie trzeba te prozaiczne ciężary, które zbierając się dzień za dniem, utworzyły pokaźny ciężki kopiec, który mnie przydusza.
Żeby zwalić z siebie, zwalam na zimę – ona winna wszystkim moim stanom złości, znużenia, apatii… i tym kłótniom, do których wzniecania jakoś ciągle i ciągle znajduję powody – chyba wraz z tym spadającym z nieba śniegiem.
Co spotkanie to sprzeczka. Nawet rozmowy telefoniczne o mało nie kończą się rzuceniem przez niego słuchawki. Ja się wpieniam, on nie wie o co chodzi; ja tłumaczę, on nadal nie wie o co chodzi; ja płaczę, on już nie reaguje.. tylko nogi mu podrygują podejrzanie szybko.
Kiedy przestał reagować na moje łzy?
Pewnie wtedy, gdy było ich już tak dużo, że rozmoczyły jego wyczucie sensu moich słów. Jak długo można pocieszać i przepraszać za niezrozumiałe i niepojęte winy? Jemu limit już się chyba wyczerpał i język mu zesztywniał przy wypowiadaniu „przepraszam”, gdy w myślach rozbrzmiewało mu puste pytanie: „ale o co w ogóle chodzi?”.
A ja?
Ja chyba mówię po szwedzku, albo arabsku. Wytężam wszystkie komórki mózgowe i wykręcam język, by wyrazić tę lawinę, która bulgocze w mym środku. Lawinę, której poziom ciągle wzrasta, bo proza życia posiłkuje ją swymi dopływami. Jej para rozsadza mi głowę i tworzy ucisk w mostku, więc sapię i dmucham i czerwienieję, jak lokomotywa z wierszyka, by wyartykułować wszelkie odcienie tkwiącej we mnie czerwieni, a mimo to moje słowa tworzą dla niego jedynie brzęczenie pszczoły: namolne, upierdliwe, męczące i nic nie znaczące – do którego należy się przyzwyczaić, by nie zwariować…
Kiedy przestał reagować na moje łzy? Chyba wtedy, gdy ten gruby mur obojętności, który budował w celu obrony przed moimi atakami, wyrósł ponad to moje mikre metr sześćdziesiąt sześć.
Pytanie tylko czy to nie czasem ja sama dostarczałam mu cegieł.