Archiwum październik 2005


Bez tytułu
Autor: solei
07 października 2005, 17:52

Rozmowy, dyskusje, wyjaśnianie, złość, łzy i trzaskanie drzwiami.

I w końcu mimowolnie, a któryś raz z kolei, nasuwająca się myśl, że wszelkie konflikty wynikają z nieumiejętnej komunikacji.

Bo ja myślę, że ty to, i taki był motyw, i mnie się wydaje, i w ogóle ja to wiem o co Ci chodzi, więc już się nie tłumacz. Nadinterpretacje, błędne konkluzje i bardzo często po prostu krystalizowanie we wnioskach wyciąganych z postępowania drugiej osoby, własnych lęków, obaw czy nadziei. Patrzymy na innych przez pryzmat samych siebie i wsadzamy ludziom w usta własne myśli: strachy i zmory. Stąd do żalu, skarg, zarzutów i rzucania szklanką niedaleka droga.

A wniosek przecież taki prosty: po prostu zaburzona komunikacja.

Niby truizm. Tylko dlaczego tak niedostrzegalny? Dlaczego na najbardziej oczywiste prawdy zawsze mamy zamknięte oczy i dotąd nie uwierzymy, póki nie odczujemy ich na własnych gnatach?... – pytanie retoryczne.

Przez bardzo długi okres żywiłam przekonanie, że rozmową, wspartą na ogromnych chęciach i zaangażowaniu, można wyjaśnić sobie wszystko. Coraz częściej jednak widzę, że myśl od słowa oddziela ogromna przepaść, stworzona – banalnie – przez postawę drugiego człowieka.

..

Ale może między innymi na tym życie polega, by ustawicznie i wytrwale poszukiwać tego mostu łączącego nas z tą drugą stroną urwiska.

Lub też by zdać sobie w końcu sprawę, że żaden most nie istnieje, a jedyna możliwość kontaktu to nasz głośny krzyk i w efekcie tego echo, które odbite i zniekształcone do granic zrozumiałości, dotrze w końcu do uszu rozmówcy.  

 

Bez tytułu
Autor: solei
01 października 2005, 11:56

„A ja jestem proszę pana na zakręcie. Migają światła rozmaitych możliwości”…

 

Zawsze kiedy siadam do komputera, aby napisać notkę, wszelkie myśli ulatują mi z głowy. Pisarką pewnie nie będę, mimo że zawsze o tym marzyłam. Niestety jestem zmuszona poszukać innej drogi „kariery”.

To pewnie też taki „syndrom pomagisterski” (lub też inaczej zwany „syndrom dobiegnięcia do mety” ;)) pojawiający się szczególnie wtedy, gdy nie planuje się pracować w wyuczonym zawodzie.

Spotkałam wczoraj sąsiada. Dojrzałam go w długim, ciemnym korytarzu przychodni i ochoczo podeszłam. Omnibus – jak to go swego czasu przyjaźnie nazywałam, z uwagi na jego wszechstronne zainteresowania (Co tu dużo mówić – jego interesuje dosłownie wszystko! Począwszy od zagadnień z zarządzania, psychologii, informatyki, finansów i polityki a skończywszy na kryminologii, fizyce, biologii i medycynie), przyszedł do lekarza z powodu zapalenia gardła, ale gotów był mi poświęcić dwadzieścia minut czasu, który pozostał mu do wejścia do gabinetu.

Standardowo rozmowę zaczęliśmy od „co słychać?”. Ja się pochwaliłam zeszło tygodniowym osiągnięciem, on mi pogratulował, i w tym momencie zaczęła się moja ulubiona czynność (w czym przyznaję jestem bardzo dobra), czyli ciągnięcie za język, bez żadnej litości dla jego obolałego gardła. Przetykana moim wspierającym „yhm, yhm, yhm” konwersacja przeciągnęła się nieco ponad te dwadzieścia minut, a generalny (i mało odkrywczy) z niej wniosek to taki, że planując karierę zawodową mogę kierować się moimi zainteresowaniami, lub też aspektami finansowymi. Innymi słowy: mogę albo robić podyplomówkę w zakresie HR – u, a później modlić się by raczono mnie przyjąć przynajmniej na staż. Albo mogę inwestować w drogie kursy księgowości (czyli dziedziny, którą zawsze traktowałam po macoszemu) i po latach zarabiać kokosy...

Wybór duży a ja mała. Przyznaję, że nie potrafię zadecydować co się w życiu bardziej „opłaca”. Robić coś, bo się to robić chce, bojąc się jednak przy tym o swój codzienny byt. Czy robić coś po to, by zdobyć fundusze na robienie tego, co się naprawdę chce, ale przy tym męczyć się ponad dwanaście godzin dziennie, by uroczo spędzić weekend. Można też polubić to, co się robić musi ze względu na pieniądze. Albo można to, co się lubi wykonywać tak, by nieźle na tym zarabiać.

Pamiętam moją niedawną rozmowę z ojcem. Mając na karku ponad pięćdziesiąt lat życia, stwierdził z pełnym przekonaniem, aczkolwiek z goryczą, że nieważne co się lubi, jak się żyje, nieważny jest honor, uczciwość, respektowanie prawa i solidarność w pracy, tylko ważne jest ile się zarabia i jaki byt zapewnia się rodzinie. Niby wyskoczyłam z tymi filozoficznymi uwagami o patrzeniu sobie w oczy o poranku, o spokojnym śnie itp., ale nie udało mi się obalić stwierdzenia, że świat kręci się wokół pieniądza i władzy, a z ideałów chleba się nie upiecze.

Kwestię wyboru : przyjemność czy pieniądze, pozostawiam więc nierozstrzygniętą, zwalając całą odpowiedzialność na łut szczęścia, los i przypadek. Tego, jak dotąd, nigdy mi w życiu nie brakowało.

W poniedziałek byłam na drugiej rozmowie kwalifikacyjnej, a wczoraj dostałam telefon informujący mnie, że firma bardzo chętnie nawiąże ze mną współpracę. Stanowisko nie wymarzone (bynajmniej nie w haerze), ale firma deklaruje, że możliwość pozostania w niej na stałe i awansów między oddziałowych,  jest wprost proporcjonalna do wielkości tej firmy, czyli bardzo duża.

Zobaczymy...

 

PS. Na podkreślenie swojego „nowego stanu” kupiłam sobie tusz do rzęs i zrobiłam zdecydowanie nową fryzurę. Coś w tym rzeczywiście jest, że dobry fryzjer to jedna z tych osób, które najbardziej uszczęśliwiają kobietę ;)