Przeczytałam ostatnio uwagę NiN-a do, w sumie, całego bloga Harley. Napisał: „wyrozumiała dla tych mężczyzn jesteś, na granicy podziwu” ( - i w tym miejscu kończę nawiązywanie do Harley).
Zastanowiło mnie, w którym momencie wyrozumiałość ustawia nas w końcu na pozycji niewolnika. Niewolnika zrozumienia i wiedzy: „zrozumieć to znaczy wybaczyć”. Ile można wybaczać, jak długo, jak dużo, jak bardzo?
I kosztem czego?
Niewolnictwo.
Czy chęć rozumienia, rozumienie, oznacza, że staję się masochistką? Bo przecież to rozumienie stawia mnie w pozycji kobiety uległej, osoby bez żądań, bez pragnień, bez potrzeb: bo – rozumiem – że można ich nie móc, nie chcieć czy nie umieć spełnić…
Ile razy kosztem siebie, a w imieniu mej wspaniałej „wyrozumiałości”, poddańczo kiwnęłam głową?
Czy kiedy On kolejny raz pokazuje przed kolegami swoją wyższość nade mną, a ja, mając świadomość jak bardzo on boi się oskarżenia go o pantoflarstwo, pozwalam mu na to bez szemrania i wybaczam – często kosztem dobrego samopoczucia i wbrew własnym opiniom – staję się w swej wyrozumiałości wręcz głupia?
Czy za ciągłą wyrozumiałość można kogoś szanować? Czy można liczyć się z jego zdaniem? Czy można zastanawiać się: co Ty, moja droga, masz do powiedzenia, co Ty, moja droga, czujesz? Czego Ty, moja droga, potrzebujesz?
Czy za ciągłą wyrozumiałość można kogoś kochać?
Czy można jedynie odbeknąć sobie w duchu : No przecież ona i tak zrozumie!!
Bo przecież ona zawsze rozumie.
Zrozumie, nieważne co by to nie było.
Gdzie przeprowadzić granicę wyrozumiałości? Czym się sugerować?
Własnymi odczuciami? Chyba nie, bo one są przecież zawsze kaleczone. A bynajmniej chyba tylko wtedy, gdy są kaleczone, możemy mówić o prawdziwej wyrozumiałości.
Więc gdzie przeprowadzić granicę i czym się sugerować?...
czas pokaże ?