Archiwum kwiecień 2004


Bez tytułu
Autor: solei
28 kwietnia 2004, 13:33

Gorzko mi.

Smak ten rozchodzi się w ustach przy każdym zawodzie i pozostaje na dłuższy czas – tak, jakby pojawiał się w następstwie połkniętego lekarstwa a nie wypływał z tej głębokiej irytacji.

Gorzko mi za każdym razem, gdy odczuwam niestabilność i, w rezultacie, nieokreśloność czyichś zachowań ; kiedy dostaję sygnały na tyle jaskrawe, by mogły być jednoznacznie rozumiane, a następnie nie spotykam się z potwierdzeniem wywnioskowanych przeze mnie intencji... Ba, i to nie tylko z potwierdzeniem moich własnych przypuszczeń, ale także obserwatorów, którzy od czterech miesięcy spostrzegali zachodzące sytuacje.

... [opis zdarzeń nie nastąpi]

To gorzkość, której nie zniweluje ani czekolada, ani wieczorne piwo w pubie... ani piwo z czekoladą. Usunie ją dopiero kolejne zagryzienie zębów wraz z pojawiającą się myślą: wszelkie górnolotne nadzieje lądują nisko – trzeba więc się ich wyzbyć!

Co prawda wtedy, w zastępstwie goryczy, pojawi się w ustach cierpkość... ale ten smak moje kubki znoszą już lepiej.

 

PS. A przed Waszymi oczami kolejne dzieło NAAMAH ! 

Bez tytułu
Autor: solei
25 kwietnia 2004, 22:10

Urodziny mojej przyjaciółki – w piątek stuknęło Jej ćwierćwiecze. Przy składaniu życzeń zaczęłyśmy się śmiać i przekomarzać, gdy powiedziałam jej : “Staruszko – o mężu i dzieciach zacznij powoli myśleć!”.

To był żart. Podszyty był jednak uświadomieniem sobie, że 25 lat, to dla pewnych spraw “dopiero tyle”, ale dla pewnych - “już tyle”...

Przyznaję więc, że mimowolnie uległam. Także i u mnie pojawiła się ta skłonność do przyporządkowania osoby do szablonu – wiek równa się rola społeczna. Pojawiła się mimo, iż byłam pewna, że wyrobiłam sobie na nią odporność. Ale nie. Najwyraźniej przed tym nie da się uciec. Zawsze stoi się pod obstrzałem spojrzeń i ocen “czy aby na pewno idziesz zgodnie z wytycznymi?”. I chyba zawsze się strzela – choćby nieświadomie i choćby tylko żartem.

Zaskoczyła mnie jednak ta rozbieżność pomiędzy stosunkiem do siebie samej a do innych osób. W mym własnym odczuciu powinny mnie determinować jedynie moje wewnętrzne stany gotowości. I bynajmniej powinno być mi dane do nich prawo – to w końcu moje życie i moje decyzje. Innym jednak wskazuję daty w kalendarzu, stukam palcem w zegarek i zaznaczam: “kochana – chyba już najwyższa pora...? ;-)”. Robię to, choćby przez rzucone niewinnie zdanie. Odczuwam bowiem, gdzieś tam w głębi, że generalnie to taki wiek powinien być związany z dochodzeniem do pewnych życiowych zwrotów...

Cóż, z tego wszystkiego wynika, że nie powinnam  więcej oburzać się na słowa mojej matki : “Jesteś zbyt wymagająca. Przestań tak przebierać! Ile ty masz lat dziewczyno?? Ucieka ci młodość... A ja już chętnie zostałabym babcią :-) ”.

No, to niby powinno być zależne od mojego stanu gotowości, od moich chęci i preferencji. Ale to jej odczucie i jej chęć wpłynięcia na kształt mojego życia, zgodnie z tym, co uzna za wskazane “w tym wieku”. I pewnie jako matka ma do tego prawo...

Ech u licha, a niech sobie i ma. W końcu i tak, poza pobożnymi życzeniami, nic więcej nie zdziała!

Głupstwa mi chodzą po głowie, bo już zbyt wiele obowiązków zaczęło dochodzić do głosu... No dobra, to lepiej pójdę sobie pomamrotać... :-)

PS. Ale impreza była udana!... :-)

Bez tytułu
Autor: solei
21 kwietnia 2004, 15:39

Gdybym miała zobrazować moje aktualne życie, to powiedziałabym sztampowo: błękitne niebo, na którym pożądany jest widok pioruna. To jakiś całkiem zakręcony wywar zupny, w którym pływa wszystko, tylko nie tworzy to klarownej i określonej potrawy. To jakiś chwiejny chód po linie zawieszonej zaledwie metr nad ziemią – bez motywującego strachu przed upadkiem. To jakieś takie coś, w którym jest (może być?) wszystko, ale w zaledwie spranych, pastelowych kolorach. Kiedy więc podejmuję decyzję, to mówię: mogę w lewo a mogę i w prawo – wsio rybka, bo to i tak niczego nie zmienia.

Gdybym miała zobrazować siebie, to powiedziałabym: dwie proste, krzyżujące się i wiecznie stojące w opozycji – oto cała ja. Ambiwalencja na dwóch nogach.

Niech coś trzaśnie, albo się rozpadnie, albo się zbuduje, albo się stworzy, albo zaiskrzy iluzją, albo ... – niech to wszystko nabierze rozpędu, bo mięśnie mi zwiotczały od tego siedzenia na środku jeziora – w ciszy, bez wioseł.

Powiało banałem? Niech będzie. Ostatnio wszystkie słowa wydają się nie wychylać ponad trywialne określenia czegoś tam.

Bez tytułu
Autor: solei
16 kwietnia 2004, 20:55

Przytargał ze sobą pudło, otworzył je i pogłaskał mnie po głowie.

- Zajmiesz się tym? – spytał.

To było parę tygodni temu.

W święta o to nie pytał, ale zadzwonił w środę:

- I jak ci idzie? Powklejałaś już, podpisałaś wszystkie?

Wykręciłam się od odpowiedzi, choć oczywiście mogłam się przyznać, że nie mam czasu na takie bzdury, jak wykonanie rodzinnego albumu. Zrobiłabym mu jednak ogromną przykrość.

Pamięta wszystkie daty: dzień moich urodzin i imienin, urodziny mojej babci, ojca, brata, ciotek i innych członków rodziny. Także swoich córek, tylko im życzeń już nie składa. Nie rozmawiają ze sobą od ponad 7-miu lat. Pamięta więc szczegóły wydarzeń sprzed dziesiątków lat. Pamięta ludzi, chwile, momenty i szczęście, które wtedy odczuwał, a które teraz trzyma już tylko w dłoniach.

Wręczył mi to pudło, trzęsącymi się dłońmi alkoholika, zaniósł się chrapliwym kaszlem człowieka o przeżartych płucach i poprawił koszulę, wiszącą na wychudzonych gnatach.

I wręczył mi pudło z nadzieją, że ujmę w ramy i posegreguję jego wspomnienia – chyba ulatniające się wraz z parującym z ciała alkoholem. Zbiorę je i stworzę galerię cieni przeszłości : on bawiący się z roczną córeczką klockami; on z żoną przytuloną do ramienia; jego dzieci biegające radośnie po placu zabaw; on ze swoją rodziną – uśmiechnięty i szczęśliwy.

Wręczył mi to pudło jako cały dorobek swojego życia – to wszystko co pozostało mu po 50 latach istnienia. I mimo tych miesięcy wyrzeczeń i zagranicznej harówki, mimo nadziei pokładanych w dorastających dzieciach, mimo lat współtworzenia z ludźmi czegoś, co nazywa się rodziną – jedynym jego dorobkiem jest pudło z pożółkłymi fotografiami.

Poza nimi istnieje dla niego tylko: życie z dnia na dzień – picie – życie od poranka do wieczora – picie – życie – picie – śmierć.

- To wszystko odnośnie poprzedniej notki. To odnośnie przeszłości, o której powiedziałam – zamknąć ją w skrzyni na strychu a klucz wyrzucić do jeziora. Wychodzi więc na to, iż zapomniałam, że relatywizm istnieje nie tylko w fizyce. W moim przypadku oglądanie się wstecz wiąże się z rozchwianym stosunkiem do procesów mnie tworzących, a dla niego to motor do otwierania oczu o świcie. Dla mnie to jedna z minionych partii życia, dla niego – całe życie...

W takich momentach mam ochotę zamknąć usta i nie mówić już nic.

A tak poza tym, to: boli mnie głowa (wiosenne przesilenie?), boli mnie dziąsło od ósemki (zmądrzeję?) i mam wyniki badań (“nie widzę żadnych negatywnych zmian” – no to sukcesywnie hamujemy proces).

... “A tak poza tym, to wszyscy zdrowi” ...

Bez tytułu
Autor: solei
10 kwietnia 2004, 21:10

I kolejny raz się odezwał.

Tyle lat jest zawieszonych między nami a jednak nadal mamy kontakt. Przypomniałam sobie niektóre momenty i pomyślałam, po raz nie wiem już który, że rozstanie to mógł być błąd... To zabawne, że przeszłość trzyma mnie silnymi, haczykowatymi pazurami i nie mogę się uwolnić od myślenia o niej. Ciągle ktoś, z przeszłości bliższej i dalszej, przypomina o sobie. Od nowa roztrząsam więc: co by było gdyby? A najgorsze w tym wszystkim jest to, że idealizuję. I wydarzenia i ludzi. Wyolbrzymiam, przekręcam i upiększam. I to jest chore. Z przeszłością, tą, której konsekwencji naprawić się już nie da, trzeba zrywać. W przyszłość patrzeć a nie oglądać się na to co minęło. A do mnie to wszystko ciągle wraca. Bumerang... Czasami piszę: “myśli wypiera się tylko innymi myślami”, więc może analogicznie: “przeszłość powinna być zastąpiona teraźniejszością?”. Pewnie tak. Tylko jakoś nie potrafię się zebrać, by stworzyć ją równie “atrakcyjną”.

Idealizuję. On już pewnie też. Przysłał mi zdjęcie: stoimy objęci na Rynku Głównym Starówki (jakoś nie pamiętam momentu, gdy było wykonywane). Patrzę na nie i myślę: jeśli on mnie taką pamięta, to zdziwiłby się, gdyby mnie dziś zobaczył. Wtedy byłam “słodka”: spódniczka z rozporkiem, bluzeczka z dekoltem, sandałki na obcasiku, torebka na ramieniu, długie blond włosy, opalenizna... Macho oglądali się za mną na ulicy a koledzy z pracy robili maślane oczy i na dyskoteki próbowali wyciągać. A on był zazdrosny. I dumny.

A dziś, po blisko czterech latach, tak bardzo nie lubię tamtego swojego wizerunku. Nie znoszę go i staram się mu zaprzeczać. Bo to nie był tylko wizerunek. To był także sposób myślenia, postrzegania i ustalania priorytetów. Więc jeśli on mnie taką pamięta, i jeśli patrzy na to zdjęcie przywołując jedynie te lepsze wspólne chwile, jeśli z upływem czasu dopowiada sobie to, czego brakuje mu w mym pełnym obrazie, to widzi już nie mnie. I już nie za mną “tęskni”. Ja się bardzo zmieniłam. Bardzo zmienił się i on – powiedział mi to podczas ostatniej rozmowy. A jednak ciągle patrzymy na stare zdjęcie i wyobrażamy sobie, że jesteśmy, jacy byliśmy (w wersji wyretuszowanej) i byłoby, jak chcielibyśmy by było (w wersji idealnej)...

To jest pozbawione sensu. Przeszłość należy chować do skrzyni na strychu a klucz od kłódki wyrzucać do stawu. Ktoś mi ostatnio o tym wspominał, a ja, dopiero teraz, przyznaję mu rację.

Przyznaję rację. Więc gdyby myśli można było dostosować do deklaracji... Ale można czyny.

PS. A później, jakby tego było mało, spotkałam na ulicy pana M., który stwierdził: “Wiesz co, kotek? A byłem pewien, że jesteśmy sobie przeznaczeni!” i zaczął bezpardonowo tulić się do mojej szyi. Już nie chciałam mu mówić, że zgrabnie sobie wymyślił to przeznaczenie: wyszumieć się, wybzykać dziesiątki innych, by w wieku 27-miu lat wrócić, spokojnie i radośnie, w ramiona potencjalnej kandydatki na żonkę...