Gdyby ktoś potrzebował uosobić pesymizm, śmiało mnie za przykład podać może.
Jestem pesymistką, wiem o tym. Choć mimo to usilnie staram się, by moje pismo nie zjeżdżało w dół.
Dręczą mnie te czarne strony. Czepiają się w koszmarach sennych. Nie pozawalają usnąć.
Czasami źle o – nas – myślę. Zdaje mi się, że to, co nas różni, stanowi przeszkodę nie do przeskoczenia, nie do ominięcia, nie do zapomnienia. I zastanawiam się coraz częściej dlaczego go kocham? Jak to jest, że godzę się na to wszystko, na co w „normalnych warunkach” nigdy nie wyraziłabym zgody? Kiedy te „normalne warunki” w końcu dojdą do głosu; kiedy powiem sobie dość?
I te wątpliwości nachodzą mnie, niczym duchy stary zamek, i podsycają zniechęcenie. A później przychodzi poranek, gdy dostaję smsa, na którego końcu tkwi roztkliwiające „kocham cię”; przychodzi popołudnie kiedy tuli się do mnie w taki sposób, jak dziecko, że czuję w sobie łkanie; przychodzą wieczory, gdy jestem gotowa być z nim „tak totalnie do końca i jeszcze dłużej”- na zawsze.
Może ja przesadzam? Może źle go oceniam? Może to tak właśnie musi być? Może to ja popełniam błędy, czepiam się, jestem przewrażliwiona, za dużo filozofuję, albo romansów się naoglądałam….
A czasami po prostu myślę, że nie jestem winna ja i nie jest winny on. My po prostu do siebie nie pasujemy.
A ta miłość między nami – Ona jest chyba po to, by doświadczyć – Także jeszcze większego cierpienia, gdy przyjdzie się kiedyś rozstać.
A może jest całkiem dobrze. Może jest między nami lepiej, niż między wieloma innymi, uważającymi się za szczęśliwe parami.
Może to ten mój pesymizm wyłazi we wszelkiej myśli i słowie, mimo, że usilnie staram się, by moje pismo nie zjeżdżało w dół.
PS. Zdjęcie pomniejszone! Mam nadzieję, że ładuje się teraz bez problemu.