Archiwum grudzień 2004


Bez tytułu
Autor: solei
27 grudnia 2004, 14:22

W tym świątecznym względzie był to bezrefleksyjny czas.

W innym względzie jak najbardziej.

Słaba jestem, niepewna, chwiejna, niezrównoważona. W wigilię i pierwszy dzień zdiagnozowałam u siebie spory ubytek w  self-confidence. I to jak prosto!: przez zwykłą pomyłkę, niedomówienie bądź niedosłyszenie…

Wigilijna noc nie była spędzona na pasterce (zresztą zgodnie z moim corocznym obyczajem), tylko w wyrze z paczką chusteczek przy oczach i bezsennością przy boku do czwartej nad ranem. Pierwszy dzień świąt był wyciem osamotnienia, zrezygnowania, depresji. Oczywiście do czasu nagłego wyjaśnienia sprawy. Wtedy wszelkie troski jak ręką odjął…

 

Jeśli tak to ma być, jeśli podmuch wystarczy bym traciła równowagę, to ja odpadam w przedbiegach drodzy państwo – dyskwalifikacja na samym starcie.

 

Chyba drinka mi trzeba.

Bez tytułu
Autor: solei
24 grudnia 2004, 13:43

W domu unosi się zapach pomarańczy, kapusty i surowej ryby. Sałatka warzywna gotowa – zżera się w salaterkach, tuńczyk staje w kolejce do zanurzenia się  w majonezie, kukurydzy, groszku i ananasie, ryba po grecku nęci aromatem. Odkurzacz zziajany ledwo łapie oddech,  zużyte ścierki do kurzu wylądowały na kaloryferze, komórka przegrzana od nawału smsów, elektroniczna poczta zawalona, a w tradycyjnej skrzynce pocztowej jedna kartka świąteczna (od razu znalazła się na honorowym miejscu biurka!), telefon dzwoni co średnio 10 minut.

W środę pubowa „wigilia” ze znajomymi, wczoraj wymiana prezentami z P. a po 20-tej pięć tysięcy telefonów do rodziny.

Dzisiaj wigilia u babci. Od rana bieganie: po resztki zakupów, po mieszkaniu ze środkami czystości, po parujących garach.  

Jednym słowem: tradycyjne świąteczne urwanie głowy.

Gdzie w tym wszystkim miejsce dla mnie?

...[blank]...

 

Wesołych świąt!

 

Bez tytułu
Autor: solei
19 grudnia 2004, 21:11

Gdyby ktoś potrzebował uosobić pesymizm, śmiało mnie za przykład podać może.

Jestem pesymistką, wiem o tym. Choć mimo to usilnie staram się, by moje pismo nie zjeżdżało w dół.

 

Dręczą mnie te czarne strony. Czepiają się w koszmarach sennych. Nie pozawalają usnąć.

 

Czasami źle o – nas – myślę. Zdaje mi się, że to, co nas różni, stanowi przeszkodę nie do przeskoczenia, nie do ominięcia, nie do zapomnienia. I zastanawiam się coraz częściej dlaczego go kocham?  Jak to jest, że godzę się na to wszystko, na co w „normalnych warunkach” nigdy nie wyraziłabym zgody? Kiedy te „normalne warunki” w końcu dojdą do głosu; kiedy powiem sobie dość?

 

I te wątpliwości nachodzą mnie, niczym duchy stary zamek, i podsycają zniechęcenie. A później przychodzi poranek, gdy dostaję smsa, na którego końcu tkwi roztkliwiające „kocham cię”; przychodzi popołudnie kiedy tuli się do mnie w taki sposób, jak dziecko, że czuję w sobie łkanie; przychodzą wieczory, gdy jestem gotowa być z nim „tak totalnie do końca i jeszcze dłużej”- na zawsze.

Może ja przesadzam? Może źle go oceniam? Może to tak właśnie musi być? Może to ja popełniam błędy, czepiam się, jestem przewrażliwiona, za dużo filozofuję, albo romansów się naoglądałam….

 

A czasami po prostu myślę, że nie jestem winna ja i nie jest winny on. My po prostu do siebie nie pasujemy.

A ta miłość między nami – Ona jest chyba po to, by doświadczyć – Także jeszcze większego cierpienia, gdy przyjdzie się kiedyś rozstać.

 

A może jest całkiem dobrze. Może jest między nami lepiej, niż między wieloma innymi, uważającymi się za szczęśliwe parami.

Może to ten mój pesymizm wyłazi we wszelkiej myśli i słowie, mimo, że usilnie staram się, by moje pismo nie zjeżdżało w dół.

 

PS. Zdjęcie pomniejszone! Mam nadzieję, że ładuje się teraz bez problemu.

 

Bez tytułu
Autor: solei
17 grudnia 2004, 16:56

Czasami zbyt dużo słów. Czasami zbyt dużo złości pojawiającej się tak totalnie znikąd. Czasami wstaje się w – zdawałoby się – dobrym nastroju, by w ciągu następnej minuty wywołać awanturę.

 

Zbyt dużo słów wylewających się tak totalnie znikąd.

 

A później zamknięte drzwi. A jeszcze później pojawiająca się nagle i waląca obuchem w głowę myśl, że może już nigdy nie będzie dane odwrócić sensu wykrzyczanych myśli – a przecież pojawiły się one tak totalnie znikąd!

 

Zaczęłam wczoraj oglądać ten dokument na Polsacie – o powodach popełniania samobójstw.

Wytrwałam przed telewizorem może 10 minut.

Zemdliło mnie. Psychicznie. Długo nie mogłam usnąć. Zupełnie jak wtedy, gdy w szkole średniej przypadkowo dostała się w moje ręce gazeta „Zły” zawierająca makabryczne  zdjęcia ofiar wypadków, gwałtów, morderstw…Te sceny zatruwały mnie przez ponad tydzień. Do dziś mam przed oczami niektóre z nich.

 

Czasami ta świadomość, że może patrzy się na kogoś ostatni raz, pojawia się tak totalnie znikąd i zatrzymuje myśli w gardle bądź przekręca je o 180 stopni. Otoczenie wtedy dziwi  się – o czym ty mówisz, o czym myślisz? Też ci głupstwa w głowie!

A przecież często śmierć wędruje bezczelnie tuż za  wypowiedzianymi w gniewie słowami.

[A później ktoś robi zdjęcie i puszcza w internetowy obieg. Rzygać się chce]

 

 

A przed Waszymi oczami kolejne dzieło Naamah! :-))

Bez tytułu
Autor: solei
12 grudnia 2004, 20:23

Czasami tak wychodzi, tak się udaje, że obydwoje mamy odpowiedni dzień do rozmowy. Od słowa do słowa zahaczamy o coraz istotniejsze wydarzenia: o mnie, o nim, o świecie, o rodzinie. Dyskutujemy i pogrążamy się w tym z coraz większym zaangażowaniem.
Ile myśli mu zawdzięczam? Ile decyzji mego krótkiego życia? Kim byłabym bez niego?
Ojciec stanowił motor mych działań. Po każdej rozmowie z nim, czułam jak między łopatkami wyrastają mi skrzydła a chęć do działania rozpiera mi wnętrze. I czułam się kimś – kimś kto dużo może.
Najlepsze jest to, że nigdy nie mówił mi jak cudowny jest ten świat i że wystarczy wyciągnąć rękę, by móc dosięgnąć wszystkiego. Nie. Z reguły słyszałam, że życie to walka i jeśli zgodzę się podjąć ogromny wysiłek, to może uda mi się osiągnąć to, czego pragnę.
A kiedy nie osiągałam? – nigdy nie potępiał tylko przytulał i dawał siłę do dalszych starań.
Zawdzięczam mu bardzo wiele, bo część swojego ja.
I mimo wszelkich wad, jakie nad nim ciążą, mimo złości i cierpień jakich nieświadomie mi przysparzał, dał mi całą siłę i chęć do działania jaką dziś posiadam. I to się liczy. Bo to co złe, stanowiło drobnostki i odeszło w niepamięć. A to co mi dał, mam do dziś.

Dlaczego to napisałam?
Bynajmniej nie jest poważnie chory, nie umiera, więc nie jest to z mojej strony żadna forma rozliczenia się z nim. Wręcz przeciwnie : siedzi w pokoju obok, ogląda program na Discovery, a w między czasie zastanawia się co by najchętniej zjadł.
Przed chwilą jednak rozmawialiśmy. Dodał mi energii, trochę nieświadomie pomógł rozwikłać dręczące mnie wątpliwości, i spowodował, że poczułam ogromną wdzięczność do niego.
Wdzięczność, która pojawia się po każdej rozmowie – już od tylu lat.

 

Nawiązując do poprzedniej notki: także i on nie był mnie do końca pewny. Miał (i ma) nadzieję, że będzie mi się wiodło, że może coś osiągnę Jednak wszelką wiarę czerpałam tylko z możliwych dróg, jakie mi wskazywał, a nie  z jego wiary we mnie.

Ale to drobnostka…