Najnowsze wpisy, strona 24


Bez tytułu
Autor: solei
09 marca 2004, 08:48

Mam taką zasadę: jeśli oczekuje się ode mnie pomocy, to należy postępować ze mną fair. Nie mogę ulegać czyimś oczekiwaniom skoro przedstawia się je przez zaskoczenie. Bodziec – reakcja to nie w moim przypadku. Ja potrzebuję czasu na procesy pośredniczące. A skoro nie bierze się pod uwagę tego co czuję i myślę, to bez wyrzutów proszę, i bez żali i bez obrazy! Bo to mnie drażni!... i sprawia przykrość. Za bycie w porządku, oczekuję tego samego. Albo współpraca, albo nic poza tym! Bo każdy ma swoje granice ukształcalności. Poza nimi się nie ugina tylko pęka. Inaczej się nie da. Inaczej się ze mną nie da!

Przykro. Przyznaję.

Zawsze jest awers i rewers. Warto dostrzegać obydwie strony; warto tego chcieć. Ja ze swych błędów staram się zdać sobie sprawę i przeprosić. I tego samego oczekuję. Proste.

[... Nie, nie wszystko jest proste. Nic nie jest proste]

Bez tytułu
Autor: solei
06 marca 2004, 12:40

Który dziś dzień tygodnia? Bo aż trudno mi uwierzyć.

Który dzień miesiąca? Bo straciłam już rachubę.

Uświadamiam sobie dzień, miesiąc i jęczę. A od kiedy jest już teraz?...

Nie powiem, że czas za szybko biegnie, bo przecież zawsze w jednym tempie. To ja ślepnę. Wczoraj była sobota i dziś jest sobota – gdzie się podziała reszta tygodnia? Niedługo poczuję się jak Alicja w Krainie Czarów i zacznę podejrzewać, że naukowcy dobrali się w końcu do pętli czasu.

Za dużo przeskoków przez tak niepodobne do siebie dni. A powinno być odwrotnie? Bo może to bliźniacze dni osłabiają czujność na mijające życie? ...  Cóż no, u mnie jest odwrotnie. Kiedy pracowałam osiem godzin: poniedziałek – piątek, kiedy codziennie odbywały się te same rytuały, tydzień się dłużył. Często pojawiało się pytanie: “zaraz, zaraz – a co to my dzisiaj mamy? Wtorek? Dopiero?!...” Dotarcie do środy było wyczynem, a dotarcie do piątku godne nagrody w weekend. Dłużył się miesiąc, kiedy czekało się na wypłatę.

Teraz każdy dzień zaczyna się inaczej, o różnych porach wstaję; codziennie inny przebieg zajęć, inne książki po południu wypożyczane i irytujące swą nieskończonością. Ciągle świadomość, że coś na jutro trzeba – wiecznie coś nowego. A  nie tylko na jutro bo i na popojutrze i na za tydzień i na za miesiąc i semestr i rok... i coś, coś, coś! A od takiego myślenia, tylko krok do zgubienia chwili tej, która  teraz trwa, która mija i pozostawia kaca niewykorzystania.

A co to znaczy wykorzystać chwilę? Co lepiej: pójść na piwo czy przeczytać książkę? Zabawić się z mężem czy z kochankiem? Pojechać nad morze czy na kurs samoobrony? Zrobić coś dla “siebie teraz” czy dla “siebie w przyszłości”?... Bezproduktywność czasu potrafi się z czasem przypomnieć frustracją.

Kiedyś obiło mi się o uszy stwierdzenie : “jutro nie istnieje – jest tylko dziś”.

No to skupię się na dziś. Skupię się na teraz : Teraz to cholera trzeba przeczytać o dysonansie bo termin trzymania książki mija; i dziś trzeba na pocztę skoczyć, bo awizo zostawiono; i dziś trzeba się w końcu po zakupy wybrać, bo zbyt wielu rzeczy brakuje ...

A może lepiej: dziś umówię się na wieczór ze znajomymi? - Praktykowałam. I tego też nie poczułam. W poniedziałek zapytałam : “A to już nowy tydzień się rozpoczął? A gdzie u licha podział się weekend?...

Za dużo myślę. To lepiej już nie myślę. Jest jak jest... Bo w sumie co? Mam jeszcze z czasem walczyć? Nie, umywam ręce od abstrakcji. To w końcu bezproduktywność...

PS. A to wszystko u góry zaczęło sobie w końcu zaprzeczać.  Cóż – nie ma wyjścia.  Pętla.

[i jeszcze informacja dla wtajemniczonych:  bo my z Kontim nadajemy na podobnych falach ;-)]

Bez tytułu
Autor: solei
03 marca 2004, 21:23

Pararam! : bo mi kretyńsko wesoło! Jakaś skoczna muzyczka w radiu dźwięczy, a ja przytupuję do taktu, albo i bez taktu – jak sobie wyjdzie.. Parara.. I takim fazom dziś ulegam: góra, dół; wesołość i wściekłość – gdzieś daleko od zimowego przygnębienia. I dobrze! Pararam!!

I przed południem miałam takie rewelacyjne uczucie. Szłam parę kroków za jakimś facetem. W ogóle nie widziałam jak wygląda. Poza szerokim plecami odzianymi w kurtkę Alpinusa, kapturem zakrywającym głowę i długimi nogami, niespiesznie przebierającymi, nie widziałam nic więcej. A jednak odczuwałam przemożną chęć wsunięcia mu swej ręki pod ramię i powędrowania sobie obok. No świetne uczucie! Pararam! Zupełny instynkt pozbawiony odrobiny racjonalności!

Szłam szybciej od niego więc w końcu nasze ramiona prawie się zrównały. Patrzyłam z ukosa na tę rękę tonącą w kieszeni i ciągle walczyłam z pokusą by umieścić dłoń pod jego łokciem. Po cholerę walczyłam? – teraz nie mam pojęcia. W końcu zaczęłam się szczerze śmiać z tych głupawych impulsów. Minęłam go i poszłam dalej bez oglądania się. Kompletnie nie interesowało mnie jak wygląda – to było bez znaczenia. Ale rozbawienie pozostało do końca dnia.. i obudzona, przekorna myśl: a może przy najbliższej okazji nie oprę się i tak zrobię?.. I co wtedy? Jak on/ona zareaguje?? W końcu to nic takiego, prawda?.. Pararam!

A moja przyjaciółka ma świetną znajomą. Kobietę bez zahamowań – która wskakuje podczas ulewy obcym ludziom pod parasol; gdy poleci jej oczko w rajstopach, to albo pożycza od przypadkowych babek lakier do paznokci, albo chodzi z dziurą; w dyskotekach przysiada się do facetów pytając zalotnie czy postawią jej piwo, a kiedy je dostanie, słodko dziękuje i bezpardonowo odchodzi by później zrobić tak z następnym; a będąc w mini spódnicy krzyczy nagle, na cały tramwaj, że chyba zapomniała rano majtki założyć!.. No luz! Pełne szaleństwo na porządku dziennym! Fajna istota. Chyba zacznę brać z niej przykład!

W końcu jak szaleć to na całego, czyż nie? Tak żeby w gnatach i we łbie wirowanie poczuć! I nie zastanawiać się dwa razy: co wypada, co wolno, co trzeba, a co się szpitalem czy komisariatem skończy! Pararam pam, pam! – czy karnawał jeszcze trwa?.. Kiniu – bo kiepsko nie być wariatem w świecie wariatów! lallalaaa!!

Let me introduce myself. Let me show you who I am.. – oo! do tego można fajnie potupać!...

Bez tytułu
Autor: solei
28 lutego 2004, 22:51

Był dziś telefon od kogoś, kto należy już do przeszłości.

W jego efekcie pojawiła się zaskakująca mnie samą myśl: ludzie tylko przepływają przez moje życie. Przychodzą i odchodzą. Otaczają mnie i rozmywają się w tłumie. Wpływają na mnie i, już zmienioną, pozostawiają.

Nikt nie zatrzymuje się na długo. Nikt na zawsze. Tylko etapy – początki i końce. I jeden i drugi i kolejny i żaden na stałe...  Dziwne, że dopiero teraz, tak do końca, zdałam sobie z tego sprawę.

hm ...

Jeśli tak dalej pójdzie, to wszystko okaże się całkowicie bezsensowne. Bo w końcu jakaś stabilizacja jest konieczna, jeśli nawet nie teraz, to później. Nie można przecież żyć w kalejdoskopie ludzi i sytuacji.

Ale nie jestem jednak pewna, czy potrafię sama się z niego wyrwać ...

I co?

Pewnie nic. Ta myśl najprawdopodobniej też minie.

PS.  Dzień później  (tj. w niedzielę) byłam na filmie  "Między słowami".   No, po nim od razu zrobiło mi się  lepiej!  ;-) [refleksja: popcorn w kinach powinien być zakazany! ]

Bez tytułu
Autor: solei
25 lutego 2004, 20:58

Nieco mnie dziś zaktywizowało to poranne słońce. Zapragnęłam szybko wyjść na zewnątrz i zachłysnąć się tlenem. Widok zadeptanego śniegu na skwerach podziałał jednak zniechęcająco. (“To daruję sobie bieganie w piżamie po podwórku”) Taki obraz sprowadza na ziemię. Przypomina, który mamy miesiąc. Chęć wyjścia gdzieś, nadal jednak pozostała.

Te moje “maratony” zaczynają się wraz z wiosną i trwają całe lato aż do późnej jesieni.

To nie są takie zwykłe spacerki. Są dosyć dalekie i często odbywane w szybkim tempie : czasami idę piechotą z Woli do Centrum i zwiedzam stare uliczki Powiśla, Mariensztatu albo Saskiej Kępy; czasami jadę na Starówkę i stamtąd wędruję przez Ogród Krasińskich do Miodowej, Krakowskiego Przedmieścia, Ogrodu Saskiego aż pod Pałac Kultury. A czasami śmigam przez jakieś zupełnie nieznane, tajemnicze zakamarki Warszawy – bez strachu, dopóki lumpy nie pogonią mnie ze swego terytorium...

To nie są takie zwykłe spacerki. Przypadkiem były one świadkami stosunkowo istotnych wydarzeń mego krótkiego życia. Ponad trzy lata temu na jednym z nich spotkałam się z Markiem – za jakiś czas później stał się pierwszym mężczyzną, który powiedział mi “kocham”. Na innym trafiłam przypadkiem do księgarni, tam wpadł mi w ręce uniwersytecki informator i ze spaceru wracałam z zupełnie nową dla mnie myślą – decyzją o podjęciu uzupełniających studiów na wydziale. W trakcie jeszcze innego zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą nie rozmawiałam od czasu ukończenia studiów. Zaproponowała mi wtedy szybkie złożenie CV do bardzo dużej firmy, do której nie sposób było się dostać bez znajomości. Podczas jeszcze innego decydowałam, czy zostać w oferującej przedłużenie umowy pracy, czy jednak podjąć dzienne studia na uczelni, na którą tak trudno było się dostać... Oprócz tego, wiele innych postanowień, decyzji – czasami błahych, ale też często istotnych, których podjęcie wymagało “wyrwania myśli” spod wpływów...

Lubię tę pojawiającą się w czasie wędrówki samotność. Często otacza mnie tłum ludzi, ale wewnętrznie zawsze jestem sama. I chłód dnia i świeżość powietrza (o ile o takim w Warszawie można mówić). I te miejsca: często nieznane – obchodzone z mapą w ręku – ale pozwalające oderwać się od rutyny codziennych widoków. I ta namiastka zwiedzania, które zawsze przynosi odprężenie... choćbym obchodziła po raz piąty kościoły na Starówce, znowu wędrowała tym samym szlakiem wzdłuż Wisły, czy objeżdżała kolejny raz najpiękniejsze parki miasta...

Tego mi trzeba wiosną. Tego mi brakuje zimą. To jest mój “oprysk” na kornika. I to bywa ten moment, który, jakimś trafem, przynosi czasami zmiany w mym życiu – wśród cząsteczek zanieczyszczeń fruwa życiodajny tlen. Nigdy go za wiele. Szczególnie teraz – pilnie wskazany.

No i kurde – w końcu nieco się zasiedziałam tej zimy, więc ruchu mi potrzeba!

PS. Notkę pisałam rano, a “maraton” (jeszcze taki w wersji light) odbył się zaraz po zajęciach. W towarzystwie; przy rozmowie. Było miło T.! Trzeba to będzie powtórzyć ! :-)