Najnowsze wpisy, strona 30


Impuls
Autor: solei
22 listopada 2003, 00:06

Dziś kolejny raz pojawił się ten impuls. Stałam na przystanku, podjechał Solaris i zapragnęłam wsiąść. Tak jak dawniej. Przejechać tych parę przystanków, przejść w 10 minut piechotą i znowu znaleźć się w firmie. Uśmiechnąć się do recepcjonisty, odebrać kartę, przejść przez bramkę, korytarz, winda... Przywitać się z M. – uśmiech, radość, zawsze śmiałyśmy się z rana – na dzień dobry i na żegnam; z nią było tak łatwo zrywać boki! Komp, programy, Outlook i maile.... Jak ja uwielbiałam, gdy od razu była od Niego wiadomość. Boże! Tylko dla Niego chciałam tak bardzo przychodzić; przez Niego wstawałam z uśmiechem na ustach, a nie z przekleństwem kolejnego dnia pracy... Uwielbiałam Go, uwielbiałam dni przez Niego, uwielbiałam tę pracę przez Niego.... i zawsze dzień był zbyt krótki, zawsze czułam niedosyt i żal, że muszę wyjść... wszystko przez Niego...zawalona praca, niewyrobione normy też przez Niego.... Chciałabym znowu pojechać do firmy...

SMĘTNE "DYWAGACJE"...
Autor: solei
20 listopada 2003, 16:27

Zaczynam się troszkę martwić...

Budzę się i włączam komputer ... wyłączam komputer i kładę się spać. Wszystko co jest pomiędzy to przymus. Ostatnio trochę “blogi.pl” nawalają – ciężko wejść na stronę. I w każdym takim przypadku irytacja moja zbliża się niebezpiecznie do granicy z wściekłością ...

W piątek zaczynałam zajęcia o 8.15. W biegu przygotowywałam się do wyjścia. Musiałam jednak znaleźć chwilkę aby wejść na stronę. Nie połączyłam się. W ogóle żadna strona nie chciała się wyświetlić . Postanowiłam zaczekać... 10 minut... 15...20...bez rezultatu. Musiałam już wychodzić, więc kazałam bratu “warować” przy kompie i powiadomić mnie sms’em , gdy tylko się wszystko ustabilizuje. Skwitował, że jestem chyba nienormalna... Nie poszłam w tamten piątek na seminarium . Stanęłam pod salą komputerową ale nie otworzono jej o czasie, a musiałam iść na następne zajęcia. Do domu jechałam więc z duszą na ramieniu - czy aby na pewno wszystko będzie ok.?

Było. Dzięki Bogu. Gdyby nie było, to . . nie jestem teraz w stanie przewidzieć swojej reakcji. Przypuszczam, że w najłagodniejszej formie, zaczęłabym wydzwaniać do znajomego informatyka z pytaniem : co schrzaniłam ? (może się przyznam, że w zakresie informatyki i internetu jestem totalna noga, a stałe łącze mam .. może nie cały miesiąc)

Na uczelni zaczyna się robić gorąco. Szykują się pierwsze kolosy. A ja nie jestem w stanie skupić się całkowicie na nauce, tylko przesiaduję godzinami gapiąc się w monitor... Uzależniona jeszcze nie jestem (podobno każdy tak mówi na początku! ) – jeszcze odrywam się by przeczytać zadany rozdział z książki. Jednak często czynię to mechanicznie i łapię się na błądzeniu myślami w waszych sprawach, czy kwestii nowej notki . Efektywność mojego wkuwania leci więc na łeb, na szyję...

Znacie to uczucie, prawda? – kiedy zaczyna się powoli żyć sprawami innych ludzi. Kiedy potrafimy poczuć dramat “obcego” człowieka i roztrząsać go jak swój własny. Musicie to znać, skoro jesteście tu już ponad rok (czy jeszcze dłużej). Chyba nie da się przed tym uciec. Jedni prędzej , inni później – każdy na swój własny sposób – ale wszyscy już się przywiązaliście do tego blogowiska. To widać – w waszych notkach i w waszych komentarzach...

Ameryki nie odkrywam. Nie piszę tu o niczym czego byście nie wiedzieli i nie próbuję uświadamiać w sprawach oczywistych. Zastanawiam się tylko, jak daleko może się posunąć takie przywiązanie do drugiej rzeczywistości. Jak bardzo można się uzależnić od “dawania siebie” innym ludziom i jak bardzo od uczestnictwa w ich świecie? Co czujecie, kiedy nie jest możliwe połączenie z netem? Przechodzicie nad tym do porządku dziennego – ot tak , po prostu? Czy może macie wrażenie jakby odjęto wam dzienną dawkę tlenu?... Jaki wpływ na schematy w waszym życiu ma ten drugi świat? Ile razy spóźniliście się przez to do pracy? Ile razy odmówiliście sobie snu, by przeczytać o czyimś płaczu w poduszkę? Kogo piekły oczy po wielogodzinnym ślęczeniu przed monitorem?...

Od paru osób dowiedziałam się, że można w ten sposób znaleźć przyjaciół , ale czy potraficie zagwarantować, że to przyjaźń z rodzaju tych prawdziwych [o ile w ogóle istnieje taka kategoria!!] Czy nie brakuje wam często komunikacji niewerbalnej? - nie zdarzały się wam brutalne pomyłki w odebraniu czyjeś intencji? Słowa są niedoskonałe ( te pisane szczególnie), każdy odczytuje je przez pryzmat własnych doświadczeń. Ile razy doświadczenia odbiorcy diametralnie różniły się od przeżyć nadawcy i jakie to spowodowało konflikty?...

Psychologowie mówią, że można się uzależnić od internetu, że wciąga on niczym narkotyk – równie niezauważalnie i równie mocno! Myślę sobie wtedy, że trudno się dziwić. W końcu kto nas tak wysłucha – od początku do końca, jak nie komentator z bloga? Kto pozwoli nam się wyrazić – włącznie z tymi wszystkimi ochami, achami i innymi wykrzyknikami? Kto pocieszy czy skrytykuje równie bezpardonowo? (pomijam tu ingracjację! ) Pewnie brakuje nam tego, kiedy partner śpi spracowany, rodzina rozbiegana za swoimi sprawami a przyjaciele kolejny raz nie mogą przyjść na spotkanie. W internecie zawsze ktoś będzie. Często więc ten “ktoś” staje się w końcu bliższy niż zwykły przyjaciel, czy nawet członek rodziny.

Człowiek to istota społeczna – potrzebuje kontaktu z innymi choćby nawet miał go sobie zagwarantować poprzez prowadzenie bloga. . . Tylko dokąd nas to zaprowadzi? Może nie warto aż tak się przywiązywać?. . .

BOLESNA PROWOKACJA
Autor: solei
18 listopada 2003, 20:21

Napisałam to wczoraj; mój nastrój był zdecydowanie inny niż dziś, dlatego teraz, kiedy czytam to ponownie, nie podobają mi się pewne sformułowania i myśli. Ale zostawiam to w pierwotnej formie , gdyż w przeciwnym razie postąpiłabym w sposób kłócący się, chyba, z naturą prowadzenia bloga.

Nadchodzą takie wieczory, kiedy zdajemy sobie sprawę, że to co przyjemne właśnie daje zdecydowany krok w przeszłość. W radiu – znowu – puszczają Sade; robi się tak sentymentalnie, spokojnie, cicho i można wtedy pozwolić sobie na chwilę....

gorzkich żali!! Do jednego z nich – zapewne – należy temat rodziców. Tych najbliższych, z którymi kontakt mamy codziennie, których tak strasznie kochamy, bo przecież przez tyle lat byli dla nas całym światem.....a którzy skrzywdzili nas, zdaje się, najdotkliwiej.  Przez “wieki” naszego dzieciństwa patrzyliśmy na nich niczym w obrazek. Co powiedziała mama było niepodważalne, co potwierdził tata, było święte. I prosto się nam żyło w stanie słodkiej nieświadomości oblicza własnych najbliższych. Tkwiąc tak, w tym przeświadczeniu, że człowiek może być doskonały, dojrzewaliśmy powoli do chwili by odlepić - ruchem powolnym i bolesnym – maski z ich twarzy.

Dzień, kiedy w końcu ujrzeliśmy ich prawdziwe oblicze, spowodował rozpad całej wizji świata. Oto stanęliśmy przed oczyma ludzi słabych, ułomnych, niedoskonałych, którzy cofali się przed biegnącym światem, którzy nie byli w stanie zapewnić nam dłużej opieki, wsparcia i pocieszenia. Kto w takim momencie nie poczuł się oszukany? Kto nie uświadomił sobie nagle, że zostaliśmy opuszczeni przez ludzi, którzy zdawali się obiecywać w nieskończoność rozpostarte skrzydła nad naszymi głowami?... I mimo solennych zapewnień, nagle przeistoczyli się w ludzi zupełnie obcych, pragnących puścić nas wolno, na pastwę zbrodni tego świata.Skoro oni – ci odwiecznie kochający – potrafili odwrócić się od nas, komu można ponownie zaufać?

Przychodzi więc taki moment, gdy musimy zbudować swój światopogląd na nowo. Kiedy poszukiwanie naczelnych wartości staje się harówką dnia codziennego... Kiedy patrzymy na ten świat, bez różowych okularów dzieciństwa i dostrzegamy jedynie ludzkie odchody! I grzebiąc, sfrustrowani, w tym co daje nam otoczenie, stwarzamy sobie dom na nowo. Ale już dom bez błękitnych firanek, bez kanarkowych obrusów i kapci w biedronki; bez ogrodu z huśtawką.

Jakim prawem dano nam doświadczyć życia w “raju” i niewinnych skazano na potępienie? Dlaczego pokazano nam co znaczy zaufanie a następnie zdradzono? Więc nie mówcie mi, że “piekło” jest poza nami, bo stwierdzę, że doświadczamy go za każdym razem, gdy pozwala się nam zerwać łuski z oczu. Z każdym odebranym złudzeniem zrzucani jesteśmy na samo jego dno...

Nadchodzą więc takie wieczory, gdy zdajemy sobie sprawę, że to co przyjemne, właśnie daje krok w przeszłość...zupełnie jak nasze “dzieciństwo”. I patrzymy na rodziców smutnym wzrokiem, wiedząc, że teraz już nam nie pomogą. Ich życiowe posłannictwo dobiegło końca. Teraz my pomagać będziemy im.

A świadomość ta niechaj będzie ostatnią łuską jaką zerwie się nam z oczu.

 

 

NIEDZIELNE ROZWAŻANIA...
Autor: solei
16 listopada 2003, 15:03

Nie chce mi się chodzić do Kościoła!

Jest niedziela ; pół chałupy szykuje się do wyjścia, a ja siedzę na wyrku i na każde ich pytanie odpowiadam pokątnie: “kościół zajmuje prawie godzinę, a ja mam dziś tyyyyle nauki!!...”

Nachodzą mnie takie fazy: regularnego bywania w kościele i równie regularnego nie-bywania. W cyklu nie-bywania w każdą niedzielę biję się z myślami: “iść czy nie iść??” i za każdym razem, gdy zwycięży lenistwo narasta we mnie poczucie winy i lęk, że “Bozia się na mnie zemści!”...

Myślę sobie, że skoro zwycięża lenistwo , to brakuje mi motywacji. Choć, owszem, owszem : cykle bywania umotywowane są doskonale – szkoda tylko , że motywacją zewnętrzną. Z reguły strachem, a co za tym idzie – lizustwem! :/

Chodzę grzecznie do Kościoła za każdym razem, gdy muszę zdać się na łaskę czy niełaskę tego “Kogoś Wyższego” ,  kiedy czuję swoją bezsilność w obliczu potęgi, na którą nie mam żadnego wpływu. Szukam więc sobie równie potężnego sojusznika, który będzie w stanie zdziałać cokolwiek w mojej obronie...

Biegałam do Kościoła przed maturą. Wsparcie szczególnie potrzebne mi było przed ostatnim egzaminem, bo byłam już wykończona psychicznie i zrezygnowana. Odmówiony wcześniej różaniec najwyraźniej mi pomógł, bo kierując rękę po zestaw pytań, autentycznie czułam, że prowadzona jest ona... – trochę jakby bez udziału mojej woli... Trafiłam doskonale - znałam odpowiedź na każde pytanie, zdałam śpiewająco... I drugi przykład: egzaminy wstępne na studia – żarliwa modlitwa zaowocowała prawie maksymalną liczbą punktów z możliwych do zdobycia.

Nie udowodnię, że boża ingerencja spowodowała te małe sukcesy ale i nikt mnie nie przekona, że tak nie było. Zawsze więc zostaje ta niepewność : czy to ja , dzięki swej pracy, zasłużyłam na to, czy może udało mi się wyprosić zmiłowanie? ... A co by było, gdybym się nie modliła?...

Nędzna jest więc ta moja motywacja, bo przecież ograniczona jedynie do strachu ! A co , kiedy się nie boję? ...

... Ano – tak jak widać! Rodzina w kościele, a ja – rozbebłana w wyrku leżę i notkę tworzę. Zastanawiam się tylko skąd u mnie takie zniechęcenie do instytucji Kościoła. Poza faktem oczywistym, czyli, że nie cierpię siedzieć w otoczeniu babć, które fałszują – podejrzanie silnymi głosami – podczas długaśnych pieśni. I w dodatku patrzą na mnie krzywo, że ośmielam się usiąść w ławce zajmując miejsce starszym! Drażni mnie ponadto, kiedy ksiądz zwraca się do wiernych, jakby miał trzodę baranów przed sobą, a przekaz biblijny podpiera takimi przykładami, że często wypacza jego główny sens...

A czy owy “główny sens” jest także wart zaufania? Bo, z tego co się orientuję, to w średniowieczu Kościół odrzucił bardzo wiele ksiąg Starego Testamentu uznając je za niezrozumiałe, więc chyba wymysł samego szatana ... A co z tymi pozostałymi ? Jak przez prawie dwa tysiące lat , setki przekładów mogły nie wypaczyć ich naczelnego znaczenia? Przecież interpretacja tekstu, zamkniętego w takich alegoriach, w dużym stopniu zależy od samego tłumacza, jego doświadczeń i poglądów. Mam więc naiwnie wierzyć, że dokonano go obiektywnie, bez nacechowania emocjonalnego i ideologicznego?

Czy mam dać wiarę tępym umysłom starożytnych , którym kazano zmierzyć się z “potęgą bożego słowa”? Którym kazano zrozumieć kwestie tak istotne jak boża nieskończoność, zmartwychwstanie, czy w ogóle sama duchowość istnień... Ubrano to dla nich w – na swój sposób – zrozumiałe przypowieści . Tłumaczono im jak małym dzieciom opierając się na przykładach.

Tylko, że te przykłady tworzone były właśnie z myślą o nich więc do nich dostosowane, a zdaje się, że dziś Kościół pragnie by były identycznie i dosłownie interpretowane. I zapomina, że “wtedy to były umysły dziecka” a my w dzisiejszym świecie jesteśmy, ze swą wiedzą, na "etapie dorosłości". Oczekujemy więc przekazu dostosowanego do naszego sposobu myślenia.

Wszelkie wyłamy, z obowiązującego spojrzenia Kościoła, traktowane są jako bluźnierstwo , choćby nawet były poparte rzeczowymi dowodami [tj. w książce Barbary Thiering : Jezus Mężczyzną – dowodzi ona między innymi, że Chrystus nie urodził się w wyniku niepokalanego poczęcia, nie umarł na krzyżu i miał dzieci]...

Kościół tkwi w swych dogmatach, niczym żółw w skorupie i nie wystawia głowy, by mu jej przypadkiem nie zdeptano! Dzięki takiemu podejściu  od stuleci ma władzę. I nie przeszkadza mu, że kieruje , w największym stopniu, ciemnotą, która patrzy w księdza jak w wyrocznię! Jest władza i to się liczy!!

No to ja – panie Władzo – wcale się panu nie poddaję, tylko tworzę sobie własną teorię! I przyznaję, że z lekka wygodną!

A mianowicie: seks przed-małżeński jest grzechem (tak mówi Kościół). A ja sobie myślę, że w tym wszystkim nie chodzi o sam seks ile raczej o jego konsekwencje. Kościół troszczy się o dobro najsłabszych. Kiedy rodzi się dziecko z nieformalnego związku, istnieje zagrożenie jego przetrwania, gdyż tatuś może się w każdej chwili na potomka wypiąć. Małżeństwo więc przez stulecia działało jako zabezpieczenie dla dzieci, a, jak wiemy z historii, bękarty miały raczej ciężki żywot.

Jednakże obecnie żyjemy w dobie antykoncepcji. Jakimi więc konsekwencjami może nam grozić chwilowe bara-bara? ... No, pominąwszy choróbska ( ale przed nimi potrafimy się już w jakimś stopniu ochronić) i pozbawianie się sił witalnych -tak jak to się dzieje w przypadku otwartej muszli klozetowej – wtedy ucieka pozytywna energia (jak przeczytałam w jednym blogu!). Kościół jednak tkwi w swych przekonaniach uparcie i, zdaje się, nieprędko zmieni zdanie!

Drugie zagadnienie nie dające mi spokoju: Kościół odrzuca reinkarnację . Twierdzi, że mamy tylko jedną próbę, po której nastąpi rozliczenie i szybka decyzja : niebo czy piekło. No i ok. !  Tylko, jakoś w tej kwestii brakuje mi miejsca na to słynne boże miłosierdzie, na tę nieskończoną łaskę. Na czym bowiem polega ta nieskończoność, skoro ograniczona jest ona do zaledwie jednego naszego życia?

I ta sprawiedliwość boża – jak się w tym odnajduje? Jeden człowiek rodzi się w bogobojnej rodzinie, która jest wręcz “skazana” na zbawienie . Drugiemu, żyć przyszło w slumsach , gdzie jedynym sposobem przetrwania jest kradzież. I spotykają się później na bożym sądzie... i co? Mówi się im: “ Ty skazany jesteś na piekło, bo kradłeś, a tobie, bracie, otwieramy bramy Raju, bo chodziłeś do kościoła co niedzielę!”? ...

Wiem, że upraszczam. I wiem, że próbuję objąć swym maluczkim umysłem zamysły samego Stwórcy (jasne, że biegnę z motyką na Słońce!). Ale jednak muszę starać się to jakoś poukładać w głowie, bo Kościół , swymi dogmatami, wytwarza we mnie niesamowite poczucie winy. Myślę sobie więc, że na reinkarnacji polega boże miłosierdzie . Na dawaniu nam szansy sprawdzenia się w różnych warunkach i uczenia się, w każdym nowym wcieleniu, drogi ku doskonałości. Kiedyś, po wielu próbach, w końcu ją osiągniemy i każdy z nas będzie godzien wstąpić w bramy niebios. I nie jest ważne kiedy to nastąpi, bo mamy na to - przecież - całą wieczność!...

Skoro wiec Kościół, tak żarliwie, upiera się przy swoich twierdzeniach, to "niech się nie dziwi", że moja motywacja wewnętrzna “jakoś dziwnie” zamiera i z lekka tracę wiarę! Bo nie pójdę do Kościoła z własnej chęci, skoro grzmi się na mnie z ambony, jak na pięcioletnie dziecko i takich że samych argumentów się używa. I będę tkwiła w swoich przekonaniach motywowana jedynie zewnętrznie – zaglądającym strachem do d...

Tak więc - już niedługo będzie pora wybrać się do Kościoła, bo sesja się powoli zbliża! ....

Grzeszę?!! .... ech.... i znów mam poczucie winy!!

JAK NARKOTYK..
Autor: solei
14 listopada 2003, 21:00

Kto uwielbia czytać powieści tak jak JA?!!

Bo z ręką na sercu przyznaję, że je pochłaniam. I aby dodać wyrazu tym słowom, informuję, że: w 6-tej klasie obowiązkową lekturą była “Ania z Zielonego Wzgórza”, a , że ja wyjątkowo nadobowiązkowa jestem, to sobie doczytałam – owej Ani – jeszcze 9 pozostałych tomów.    Parę latek później dorwałam się do “Sagi o Ludziach Lodu” i w dwa tygodnie zimowych ferii pochłonęłam 40..parę tomów tej historii. Wyjątkowo ciekawe pozycje, które nie są w formie “tasiemcowej” czytam po kilka razy...

No to po takim wprowadzeniu mogę się przyznać do moich – aktualnie – dwóch ukochanych pozycji: “Pestki” i “Samotności w sieci” .

“Pestka” to opowieść o kobiecie, która “na zabój” kocha faceta. On ją ... w sumie też kocha....ale się waha, bo jest żonaty i “dzieciaty” i zdaje się, niespecjalnie wie, co z tym fantem zrobić! Biedna “zakochana na zabój” chętnie za niego tę decyzję by podjęła, ale jej wrodzona szlachetność na to nie pozwala. Kolebie się więc z tym uczuciem jak łajba na morzu (i to jeszcze w czasie sztormu!.... owy związek jest autentycznie burzliwy!!). Aż w końcu nie daje rady i idzie na dno... – rzuca się pod tramwaj! (cel osiąga!!) , a jej ukochany włosy z głowy rwie w rozpaczy!! ....;((

I tak się kończy historia “produkowana” przez drukarnie od dziesięcioleci, a za każdym wznowieniem edycji zalewana hektolitrami łez wiernych czytelniczek....i ich córek....i ich wnuczek!!

Druga pozycja: “Samotność w sieci”. Powieść już zdecydowanie bardziej współczesna: z tymi wszystkimi małpami, myszkami i mailami.   Bohaterowie poznają się .....nie, nie na czacie, ani GG, tylko poprzez maile – i to zupełnie przypadkiem! ( zastanawiające! :/)      Ooooczywiiiścieee – jak to w tym e-świecie zwykle bywa – zakochują się w sobie bez pamięci!!   Romansik sobie snują – początkowo dziecinnie niewinny! – ale , że serce to narząd ognisty, to od seksu internetowego do tego klasycznego (i tu nie mówię o pozycji!!) droga nie daleka....  Wszystko byłoby pięknie i cacy, gdyby nie jeden mały...drobniutki szkopuł!! – ona jest “mężata” !   No, a że bohaterowie (niemalże jak ci od Mickiewicza czy Słowackiego!) honoru w sobie mają więcej niż my razem wzięci, to kac moralny takich ich męczy, że facet nie wytrzymuje i ... rzuca się pod pociąg.... a bynajmniej taki ma zamiar w momencie , gdy kończy się książka!!

O reakcji czytelniczek na takie “finito” pisać już chyba nie muszę. Pozwolę sobie tylko zauważyć analogie pomiędzy “Pestką” a “Samotnością..” : trójkąt, “obłęd” porzuconego partnera i śmierć pod metalowymi kołami!!....(bynajmniej w tej pierwszej)... ech!     Więc, drogą dedukcji  łatwo się da przewidzieć zbiorową histerię fanek powieści!!

Obydwie książki zajmują honorowe miejsce na mojej półce. Zresztą , gdy ostatnio przeglądałam zawartość mojej domowej biblioteki, z niesmakiem zauważyłam, że dominują w niej powieści miłosne ... i to niektóre tak tandetne, że aż wstyd się przyznać!

I wydało mi się to nagle bardzo dziwne... bo przecież w życiu nie słyszymy zbyt często o tak gorącej miłości, która doprowadziłaby do zamachu na własne życie.

Przeżywamy romanse – które zjawiają się i przemijają jak katar. Zaczynamy z kimś mieszkać i po roku wyprowadzamy się , czy też zawieramy związki małżeńskie, które nie rzadko kończą się rozwodem.

I mało kto z powodu złamanego serca rzuca się pod autobus (np. takiego śmierdzącego “Solarisa”). Mało kto stwierdza , że to miłość aż po grób (no, chyba , że w czasie zaręczyn, u przyszłych teściów!). Mało kto rzeczywiście tak czuje i wyraża to w czynach (chyba, że jakiś niepoprawny romantyk stojąc z gitarą pod “jej” oknem!).

Mało kto tak czuje a jednak tak wielu książki kupuje!   I szprycujemy się tym lofstorami, niczym osiłek sterydami w siłowni, zatruwając sobie umysły do tego stopnia, że później ciężko nam jest żyć normalnie.     Tworzymy sobie wizję “idealnej miłości” i przykładając ją, niczym szablon, do każdego związku, odrzucamy po kolei coraz to nowych partnerów.

Nie musimy długo czekać, by uzbierała się pokaźna kolekcja, bo przecież życie to nie bajka o kopciuszku – nawet w wersji hard. I w każdym związku pojawia się z czasem coraz więcej zgrzytów i brzdęknięć, które podmywają jego fundamenty niczym fale klif w Trzęsaczu ...   Tylko, że w tej mieścinie, aby utrzymać w istnieniu ostatnią ścianę kościoła , bierze się “za bary” z żywiołem (niczym Winicjusz z bykiem o życie Ligii) i wszelkimi sposobami powstrzymuje się wdzieranie morza w ląd.

Nam , walcząc o związek, nie zawsze chce się “brać za bary” z życiem. Nie zawsze się chce miłość sklejać , cementować, betonować... bo w sumie po co? Przecież i tak idealna nie jest! .... “bo wiesz Maruś?! Ty to mnie nie kochasz!! Na pewno nie zrobiłbyś dla mnie tego , co Romeo dla Julji , co ? Więc idź sobie!! Znajdę sobie nowego chłopaka!!”

Szukamy więc nowego partnera, mając wciąż dźwięczące w uszach słowa piosenki: (ckliwej – zaręczam!!) ... “love letters straight from your heart”...

Stoją sobie moje romansidła na półce, czekając, aż po raz piąty po nie sięgnę i pewnie się nie mylą!   Troszkę zbyt wcześnie zaszczepiono mi miłość do książek (i fantazji), bym mogła teraz sobie ich odmówić.   I pewnie gdyby polonistka wiedziała, że poprzez “Anię z Zielonego Wzgórza” czy “Tego obcego” wywoła u mnie taki “pociąg do romansów” , to nie podsuwałaby mi nigdy tych książek... ( a miała takie dobre chęci: żebym podciągnęła się z polskiego... i tak na koniec roku miałam 3 :/)

Jednak “było – minęło”!! Jestem już zarażona tym wirusem rozsiewanym przez, coraz to nowe wydawnictwa i wyleczyć się z tej choroby.... chyba nawet nie bardzo mam chęć.... Szczególnie taką jesienią jak teraz :/...

No i co? Kto uwielbia czytać powieści tak jak ja?... Może jakiś mężczyzna, hm?... :>

 

Gorąco polecam:

Anka Kowalska : Pestka.

Janusz L. Wiśniewski : Samotność w sieci.