Bez tytułu
04 maja 2005, 20:50
W Warszawie leje jak z cebra. To trochę odmienne od tego, czego doświadczało się przez cztery ostatnie dni. W mazurskich lasach i nad mazurskimi jeziorami można było zapomnieć o kalendarzu, przestać liczyć godziny i oderwać się od podstaw codziennego życia. [Jedynie puszki po piwie się liczyło i pod kontrolą miało ich zapasy :-) ]
Ten wyjazd miał mi już przepaść. Z uwagi na zaległości w pisaniu pracy mgr i przygotowywaniu się do zbliżających się zaliczeń miałam puścić P. na szerokie wody z wędką, puszką piwa i kolegami przy boku, a sama pożytecznie wykorzystać wolne dni. I już było czwartkowe pożegnanie, ostatnie cenne rady („bądź tak miły skarbie i nie pij zbyt dużo!”) i przestrogi („gdyby ciebie jakiś koleś podrywał, to przypomnij sobie swojego chłopaka i pomyśl, że może właśnie biedak leży zalany gdzieś w szuwarach…”) i nawet łezka się pojawiła, gdy P. zniknął z pola widzenia, bo przecie oczy mam w mokrym miejscu i wszystkim wiadomą rzeczą jest, że z byle powodu ryczę.
No więc obwalona książkami wróciłam z piątkowych zajęć, spotkałam się z przyjaciółką, poskarżyłam jak to beznadziejnie sobie majówkę zorganizowałam, a wieczorem zaczęłam popadać w przygnębienie połączone z frustracją i zgryźliwością, bo zbyt wiele wyjeżdżających par widziałam na mieście i mi się głupia zazdrość włączyła.
Ale to trwało może z pół godzinki. P. „musiał wyczuć mój nastrój”, bo ok. 20-tej zadzwonił z bardzo rzeczowym pytaniem – „To co? Jedziesz?” … Jako że ja z tych kobiet raczej mało konkretnych jestem, to sobie ponarzekałam jaka to ja biedna, że mam tyle nauki, że tak bardzo chciałabym jechać no ale przecież już od dwóch tygodni twardo powtarzam, że nie dam rady wyrwać się na te cztery dni i że w ogóle to pożal się nade mną Panie Boże, bo taką mam przykrą sytuację!...
P. dzielnie to wysłuchał, po czym ponowił pytanie, a że zapadła głucha cisza to dał mi pół godziny na łaskawe zastanowienie się. W tym czasie wysłałam mu chyba z 10 smsów z pytaniami typu: czy jest tam łazienka w domku, czy są tam robaki, a głównie pająki, czy jest ciepło nocą, itp. Oddzwaniał za każdym razem, dając mi wyraźnie odczuć, że jego cierpliwość obniża się skokowo wraz z ilością wykręcanych do mnie numerów.
O godzinie 20.30 zapadło z mojej strony: „noo…ok..., no.. dobrze, to jadę”, po czym w panice zaczęłam się pakować (bo jak to tak na łapu capu, skoro przed każdym wyjazdem na dwa dni wcześniej wiem, co ze sobą zabiorę i czy zmieści mi się do torby, a tu nagle trzeba wszystko wyciągać, układać, zastanawiać się jaka będzie pogoda, pamiętać, żeby kropelek do oczu, obcinacza do skórek, plasterków na skaleczenia i klapków pod prysznic nie zapomnieć i w ogóle wszystko mieć i na każdą okoliczność być przygotowaną!...)
Wrzucając co popadnie do obszernej kosmetyczki spostrzegłam, że kremu mi brakuje, a że w moim przypadku jest on rzeczą niebywałej wagi, bo mam suchą skórę, więc nie było długiego zastanawiania się tylko wyjątkowo szybka decyzja, że absolutnie trzeba go kupić! Tylko malusi problem stanowiła kwestia późnej pory i pozamykanych sklepów – centrum handlowe miało się w tym miejscu okazać zbawienne. Ale nie okazało się, bo trafiłam po drodze do jakiejś żabki czy biedronki czy innego zwierzaka, w którym było przysłowiowe mydło i powidło – i kremy.
Cały rytuał pakowania się (wraz z pościgiem za kremem) przeciągnął się mniej więcej do godziny 10-tej, po czym nastąpił kolejny rytuał : zastanawiania się, czy aby na pewno wszystko mam. I nie wiem czy to z podekscytowania, czy tego intensywnego myślenia, usnęłam dopiero koło godziny bodajże pierwszej, a wstać musiałam przed czwartą, bo o piątej miał po mnie P. z kumplem przyjechać (nie przyjechali na czas, bo zaspali, ale odrobili tę stratę późniejszym pruciem na Mazury z prędkością 180km/h).
No więc ten wyjazd miał mi przepaść, ale dzięki Bogu, nie przepadł. Trafiliśmy świetnie, pogoda z wyjątkiem niedzielnej była udana, domki stosunkowo ciepłe, choć drewniane, stosunkowo bez robali, choć drewniane i ze stosunkowo wystarczającą łazienką, choć żeby do niej dojść trzeba było obejść domek dookoła i wejść do niego od tyłu, co przy niskiej porannej temperaturze, mokrej głowie i rozgrzanym ciele było średnio przyjemnym doznaniem.
Okolica była przepiękna. Nasze domki znajdowały się na sporej wyspie Dadaj, więc w zasięgu wzroku mieliśmy rozciągające się z każdej strony jezioro, rzadki lasek, zielone wzgórza i posiadłość gospodarzy wyspy (nawet pasąca się końska rodzinka i szwędający się między nimi kozioł, stanowić zaczęły niemałą atrakcję).
Był to miły czas, choć nie obyło się bez kłótni i spięć (jako że uczestnikami były cztery pary i jeden singiel). Mało się spało i dużo piło, grillowało, łowiło ryby i urządzało wieczorne posiedzenia przy – posiadanym przez jeden domek – kominku.
Na letnio – grzejącym słońcu opaliłam sobie nos i część twarzy, wyglądam jak Apacz, kleszczy nie posiadam, nie schudłam, nie przytyłam, nie strułam się, bo – ja – to wcale dużo nie piłam, pogłębiłam swoją znajomość z żoną jednego z kumpli P. (doszłam do wniosku, że mamy wiele wspólnego – choćby podobne problemy z naszymi mężczyznami – i chyba będzie to dobrze obgadać przy kawce ;-)).
Tak więc wyjazd był udany i bynajmniej nie żałuję, że nie zajrzałam w tym czasie do zabranych ze sobą książek. W końcu w życiu muszą być priorytety :-)
No a poza tym to zawsze cztery dni z P. i możliwość głębszego poznania się… ale o poważnych tematach nie jestem w nastroju teraz pisać, więc może przy innej okazji to poruszę… jeśli poruszę, bo przecież z poruszaniem tutaj jakichkolwiek tematów jakoś u mnie ostatnio kiepsko, nie? ;-)
Dodaj komentarz