Nie chce mi się chodzić do Kościoła!
Jest niedziela ; pół chałupy szykuje się do wyjścia, a ja siedzę na wyrku i na każde ich pytanie odpowiadam pokątnie: “kościół zajmuje prawie godzinę, a ja mam dziś tyyyyle nauki!!...”
Nachodzą mnie takie fazy: regularnego bywania w kościele i równie regularnego nie-bywania. W cyklu nie-bywania w każdą niedzielę biję się z myślami: “iść czy nie iść??” i za każdym razem, gdy zwycięży lenistwo narasta we mnie poczucie winy i lęk, że “Bozia się na mnie zemści!”..
.
Myślę sobie, że skoro zwycięża lenistwo , to brakuje mi motywacji. Choć, owszem, owszem : cykle bywania umotywowane są doskonale – szkoda tylko , że motywacją zewnętrzną. Z reguły strachem, a co za tym idzie – lizustwem! :/
Chodzę grzecznie do Kościoła za każdym razem, gdy muszę zdać się na łaskę czy niełaskę tego “Kogoś Wyższego” , kiedy czuję swoją bezsilność w obliczu potęgi, na którą nie mam żadnego wpływu. Szukam więc sobie równie potężnego sojusznika, który będzie w stanie zdziałać cokolwiek w m
ojej obronie...
Biegałam do Kościoła przed maturą. Wsparcie szczególnie potrzebne mi było przed ostatnim egzaminem, bo byłam już wykończona psychicznie i zrezygnowana. Odmówiony wcześniej różaniec najwyraźniej mi pomógł, bo kierując rękę po zestaw pytań, autentycznie czułam, że prowadzona jest ona... – trochę jakby bez udziału mojej woli... Trafiłam doskonale - znałam odpowiedź na każde pytanie, zdałam śpiewająco... I drugi przykład: egzaminy wstępne na studia – żarliwa modlitwa zaowocowała prawie ma
ksymalną liczbą punktów z możliwych do zdobycia.
Nie udowodnię, że boża ingerencja spowodowała te małe sukcesy ale i nikt mnie nie przekona, że tak nie było. Zawsze więc zostaje ta niepewność : czy to ja , dzięki swej pracy, zasłużyłam na to, czy może udało mi się wyprosić zmiłowanie? ... A co by było, gdybym się nie modliła?...
Nędzna jest więc ta moja motywacja, bo przecież ograniczona jedynie do strachu ! A co , kiedy się nie boję? ...
... Ano – tak jak widać! Rodzina w kościele, a ja – rozbebłana w wyrku leżę i notkę tworzę. Zastanawiam się tylko skąd u mnie takie zniechęcenie do instytucji Kościoła. Poza faktem oczywistym, czyli, że nie cierpię siedzieć w otoczeniu babć, które fałszują – podejrzanie silnymi głosami – podczas długaśnych pieśni. I
w dodatku patrzą na mnie krzywo, że ośmielam się usiąść w ławce zajmując miejsce starszym! Drażni mnie ponadto, kiedy ksiądz zwraca się do wiernych, jakby miał trzodę baranów przed sobą, a przekaz biblijny podpiera takimi przykładami, że często wypacza jego główny sens...
A czy owy “główny sens” jest także wart zaufania? Bo, z tego co się orientuję, to w średniowieczu Kościół odrzucił bardzo wiele ksiąg Starego Testamentu uznając je za niezrozumiałe, więc chyba wymysł samego szatana ... A co z tymi pozostałymi ? Jak przez prawie dwa tysiące lat , setki przekładów mogły nie wypaczyć ich naczelnego znaczenia? Przecież interpretacja tekstu, zamkniętego w takich alegoriach, w dużym stopniu zależy od samego tłumacza, jego doświadczeń i poglądów. Mam więc
naiwnie wierzyć, że dokonano go obiektywnie, bez nacechowania emocjonalnego i ideologicznego?
Czy mam dać wiarę tępym umysłom starożytnych , którym kazano zmierzyć się z “potęgą bożego słowa”? Którym kazano zrozumieć kwestie tak istotne jak boża nieskończoność, zmartwychwstanie, czy w ogóle sama duchowość istnień... Ubrano to dla nich w – na swój sposób – zrozumiałe przypowieści . Tłumaczono im jak małym dzieciom opierając się na przykładach.
Tylko, że te przykłady tworzone były właśnie z myślą o nich więc do nich dostosowane, a zdaje się, że dziś Kościół pragnie by były identycznie i dosłownie interpretowane. I zapomina, że “wtedy to były umysły dziecka” a my w dzisiejszym świecie jesteśmy, ze swą wiedzą, na "etapie dorosłości". Oczekujemy więc przekazu d
ostosowanego do naszego sposobu myślenia.
Wszelkie wyłamy, z obowiązującego spojrzenia Kościoła, traktowane są jako bluźnierstwo , choćby nawet były poparte rzeczowymi dowodami [tj. w książce Barbary Thiering : Jezus Mężczyzną – dowodzi ona między innymi, że Chrystus nie urodził się w wyniku niepokalanego poczęcia, nie umarł na krzyżu i miał dzieci]...
Kościół tkwi w swych dogmatach, niczym żółw w skorupie i nie wystawia głowy, by mu jej przypadkiem nie zdeptano! Dzięki takiemu podejściu od stuleci ma władzę. I nie przeszkadza mu, że kieruje , w największym stopniu, ciemnotą, która patrzy w księdza jak w wyrocznię! Jest władza i to się liczy!!
No to ja – panie Władzo – wcale się panu nie poddaję, tylko tworzę sobie własną teorię! I przyznaję, że z lekka wygodną!
A mianowicie: seks przed-małżeński jest grzechem (tak mówi Kościół). A ja sobie myślę, że w tym wszystkim nie chodzi o sam seks ile raczej o jego konsekwencje. Kościół troszczy się o dobro najsłabszych. Kiedy rodzi się dziecko z nieformalnego związku, istnieje zagrożenie jego przetrwania, gdyż tatuś może się w każdej chwili na potomka wypiąć. Małżeństwo więc przez stulecia działało jako zabezpieczenie dla dzieci, a, jak wiemy z historii, bękarty miały raczej ciężki żywot.
Jednakże obecnie żyjemy w dobie antykoncepcji. Jakimi więc konsekwencjami może nam grozić chwilowe bara-bara? ... No, pominąwszy choróbska ( ale przed nimi potrafimy się już w jakimś stopniu ochronić) i pozbawianie się sił witalnych -tak jak to się dzieje w przypadk
u otwartej muszli klozetowej – wtedy ucieka pozytywna energia (jak przeczytałam w jednym blogu!). Kościół jednak tkwi w swych przekonaniach uparcie i, zdaje się, nieprędko zmieni zdanie!
Drugie zagadnienie nie dające mi spokoju: Kościół odrzuca reinkarnację . Twierdzi, że mamy tylko jedną próbę, po której nastąpi rozliczenie i szybka decyzja : niebo czy piekło. No i ok. ! Tylko, jakoś w tej kwestii brakuje mi miejsca na to słynne boże miłosierdzie, na tę nieskończoną łaskę. Na czym bowiem polega ta nie
skończoność, skoro ograniczona jest ona do zaledwie jednego naszego życia?
I ta sprawiedliwość boża – jak się w tym odnajduje? Jeden człowiek rodzi się w bogobojnej rodzinie, która jest wręcz “skazana” na zbawienie . Drugiemu, żyć przyszło w slumsach , gdzie jedynym sposobem przetrwania jest kradzież. I spotykają się później na bożym sądzie... i co? Mówi się im: “ Ty skazany jesteś na piekło, bo kradłeś, a tobie, bracie, otwieramy bramy Raju, bo chodziłeś do kościoła co niedzielę!”? ...
Wiem, że upraszczam. I wiem, że próbuję objąć swym maluczkim umysłem zamysły samego Stwórcy (jasne, że biegnę z motyką na Słońce!). Ale jednak muszę starać się to jakoś poukładać w głowie, bo Kościół , swymi dogmatami, wytwarza we mnie niesamowite poczucie winy. Myślę s
obie więc, że na reinkarnacji polega boże miłosierdzie . Na dawaniu nam szansy sprawdzenia się w różnych warunkach i uczenia się, w każdym nowym wcieleniu, drogi ku doskonałości. Kiedyś, po wielu próbach, w końcu ją osiągniemy i każdy z nas będzie godzien wstąpić w bramy niebios. I nie jest ważne kiedy to nastąpi, bo mamy na to - przecież - całą wieczność!...
Skoro wiec Kościół, tak żarliwie, upiera się przy swoich twierdzeniach, to "niech się nie dziwi", że moja motywacja wewnętrzna “jakoś dziwnie” zamiera i z lekka tracę wiarę! Bo nie pójdę do Kościoła z własnej chęci, skoro grzmi się na mnie z ambony, jak na pięcioletnie dziecko i takich że samych argumentów się używa. I będę tkwiła w swoich przekonaniach motywowana jedynie zewnętrznie – zaglądającym strachem do d...
Tak więc - już niedługo będzie pora wybrać się do Kościoła, bo sesja się powoli zbliża! ....
Grzeszę?!! .... ech.... i znów mam poczucie winy!!