Archiwum listopad 2003, strona 1


BOLESNA PROWOKACJA
Autor: solei
18 listopada 2003, 20:21

Napisałam to wczoraj; mój nastrój był zdecydowanie inny niż dziś, dlatego teraz, kiedy czytam to ponownie, nie podobają mi się pewne sformułowania i myśli. Ale zostawiam to w pierwotnej formie , gdyż w przeciwnym razie postąpiłabym w sposób kłócący się, chyba, z naturą prowadzenia bloga.

Nadchodzą takie wieczory, kiedy zdajemy sobie sprawę, że to co przyjemne właśnie daje zdecydowany krok w przeszłość. W radiu – znowu – puszczają Sade; robi się tak sentymentalnie, spokojnie, cicho i można wtedy pozwolić sobie na chwilę....

gorzkich żali!! Do jednego z nich – zapewne – należy temat rodziców. Tych najbliższych, z którymi kontakt mamy codziennie, których tak strasznie kochamy, bo przecież przez tyle lat byli dla nas całym światem.....a którzy skrzywdzili nas, zdaje się, najdotkliwiej.  Przez “wieki” naszego dzieciństwa patrzyliśmy na nich niczym w obrazek. Co powiedziała mama było niepodważalne, co potwierdził tata, było święte. I prosto się nam żyło w stanie słodkiej nieświadomości oblicza własnych najbliższych. Tkwiąc tak, w tym przeświadczeniu, że człowiek może być doskonały, dojrzewaliśmy powoli do chwili by odlepić - ruchem powolnym i bolesnym – maski z ich twarzy.

Dzień, kiedy w końcu ujrzeliśmy ich prawdziwe oblicze, spowodował rozpad całej wizji świata. Oto stanęliśmy przed oczyma ludzi słabych, ułomnych, niedoskonałych, którzy cofali się przed biegnącym światem, którzy nie byli w stanie zapewnić nam dłużej opieki, wsparcia i pocieszenia. Kto w takim momencie nie poczuł się oszukany? Kto nie uświadomił sobie nagle, że zostaliśmy opuszczeni przez ludzi, którzy zdawali się obiecywać w nieskończoność rozpostarte skrzydła nad naszymi głowami?... I mimo solennych zapewnień, nagle przeistoczyli się w ludzi zupełnie obcych, pragnących puścić nas wolno, na pastwę zbrodni tego świata.Skoro oni – ci odwiecznie kochający – potrafili odwrócić się od nas, komu można ponownie zaufać?

Przychodzi więc taki moment, gdy musimy zbudować swój światopogląd na nowo. Kiedy poszukiwanie naczelnych wartości staje się harówką dnia codziennego... Kiedy patrzymy na ten świat, bez różowych okularów dzieciństwa i dostrzegamy jedynie ludzkie odchody! I grzebiąc, sfrustrowani, w tym co daje nam otoczenie, stwarzamy sobie dom na nowo. Ale już dom bez błękitnych firanek, bez kanarkowych obrusów i kapci w biedronki; bez ogrodu z huśtawką.

Jakim prawem dano nam doświadczyć życia w “raju” i niewinnych skazano na potępienie? Dlaczego pokazano nam co znaczy zaufanie a następnie zdradzono? Więc nie mówcie mi, że “piekło” jest poza nami, bo stwierdzę, że doświadczamy go za każdym razem, gdy pozwala się nam zerwać łuski z oczu. Z każdym odebranym złudzeniem zrzucani jesteśmy na samo jego dno...

Nadchodzą więc takie wieczory, gdy zdajemy sobie sprawę, że to co przyjemne, właśnie daje krok w przeszłość...zupełnie jak nasze “dzieciństwo”. I patrzymy na rodziców smutnym wzrokiem, wiedząc, że teraz już nam nie pomogą. Ich życiowe posłannictwo dobiegło końca. Teraz my pomagać będziemy im.

A świadomość ta niechaj będzie ostatnią łuską jaką zerwie się nam z oczu.

 

 

NIEDZIELNE ROZWAŻANIA...
Autor: solei
16 listopada 2003, 15:03

Nie chce mi się chodzić do Kościoła!

Jest niedziela ; pół chałupy szykuje się do wyjścia, a ja siedzę na wyrku i na każde ich pytanie odpowiadam pokątnie: “kościół zajmuje prawie godzinę, a ja mam dziś tyyyyle nauki!!...”

Nachodzą mnie takie fazy: regularnego bywania w kościele i równie regularnego nie-bywania. W cyklu nie-bywania w każdą niedzielę biję się z myślami: “iść czy nie iść??” i za każdym razem, gdy zwycięży lenistwo narasta we mnie poczucie winy i lęk, że “Bozia się na mnie zemści!”...

Myślę sobie, że skoro zwycięża lenistwo , to brakuje mi motywacji. Choć, owszem, owszem : cykle bywania umotywowane są doskonale – szkoda tylko , że motywacją zewnętrzną. Z reguły strachem, a co za tym idzie – lizustwem! :/

Chodzę grzecznie do Kościoła za każdym razem, gdy muszę zdać się na łaskę czy niełaskę tego “Kogoś Wyższego” ,  kiedy czuję swoją bezsilność w obliczu potęgi, na którą nie mam żadnego wpływu. Szukam więc sobie równie potężnego sojusznika, który będzie w stanie zdziałać cokolwiek w mojej obronie...

Biegałam do Kościoła przed maturą. Wsparcie szczególnie potrzebne mi było przed ostatnim egzaminem, bo byłam już wykończona psychicznie i zrezygnowana. Odmówiony wcześniej różaniec najwyraźniej mi pomógł, bo kierując rękę po zestaw pytań, autentycznie czułam, że prowadzona jest ona... – trochę jakby bez udziału mojej woli... Trafiłam doskonale - znałam odpowiedź na każde pytanie, zdałam śpiewająco... I drugi przykład: egzaminy wstępne na studia – żarliwa modlitwa zaowocowała prawie maksymalną liczbą punktów z możliwych do zdobycia.

Nie udowodnię, że boża ingerencja spowodowała te małe sukcesy ale i nikt mnie nie przekona, że tak nie było. Zawsze więc zostaje ta niepewność : czy to ja , dzięki swej pracy, zasłużyłam na to, czy może udało mi się wyprosić zmiłowanie? ... A co by było, gdybym się nie modliła?...

Nędzna jest więc ta moja motywacja, bo przecież ograniczona jedynie do strachu ! A co , kiedy się nie boję? ...

... Ano – tak jak widać! Rodzina w kościele, a ja – rozbebłana w wyrku leżę i notkę tworzę. Zastanawiam się tylko skąd u mnie takie zniechęcenie do instytucji Kościoła. Poza faktem oczywistym, czyli, że nie cierpię siedzieć w otoczeniu babć, które fałszują – podejrzanie silnymi głosami – podczas długaśnych pieśni. I w dodatku patrzą na mnie krzywo, że ośmielam się usiąść w ławce zajmując miejsce starszym! Drażni mnie ponadto, kiedy ksiądz zwraca się do wiernych, jakby miał trzodę baranów przed sobą, a przekaz biblijny podpiera takimi przykładami, że często wypacza jego główny sens...

A czy owy “główny sens” jest także wart zaufania? Bo, z tego co się orientuję, to w średniowieczu Kościół odrzucił bardzo wiele ksiąg Starego Testamentu uznając je za niezrozumiałe, więc chyba wymysł samego szatana ... A co z tymi pozostałymi ? Jak przez prawie dwa tysiące lat , setki przekładów mogły nie wypaczyć ich naczelnego znaczenia? Przecież interpretacja tekstu, zamkniętego w takich alegoriach, w dużym stopniu zależy od samego tłumacza, jego doświadczeń i poglądów. Mam więc naiwnie wierzyć, że dokonano go obiektywnie, bez nacechowania emocjonalnego i ideologicznego?

Czy mam dać wiarę tępym umysłom starożytnych , którym kazano zmierzyć się z “potęgą bożego słowa”? Którym kazano zrozumieć kwestie tak istotne jak boża nieskończoność, zmartwychwstanie, czy w ogóle sama duchowość istnień... Ubrano to dla nich w – na swój sposób – zrozumiałe przypowieści . Tłumaczono im jak małym dzieciom opierając się na przykładach.

Tylko, że te przykłady tworzone były właśnie z myślą o nich więc do nich dostosowane, a zdaje się, że dziś Kościół pragnie by były identycznie i dosłownie interpretowane. I zapomina, że “wtedy to były umysły dziecka” a my w dzisiejszym świecie jesteśmy, ze swą wiedzą, na "etapie dorosłości". Oczekujemy więc przekazu dostosowanego do naszego sposobu myślenia.

Wszelkie wyłamy, z obowiązującego spojrzenia Kościoła, traktowane są jako bluźnierstwo , choćby nawet były poparte rzeczowymi dowodami [tj. w książce Barbary Thiering : Jezus Mężczyzną – dowodzi ona między innymi, że Chrystus nie urodził się w wyniku niepokalanego poczęcia, nie umarł na krzyżu i miał dzieci]...

Kościół tkwi w swych dogmatach, niczym żółw w skorupie i nie wystawia głowy, by mu jej przypadkiem nie zdeptano! Dzięki takiemu podejściu  od stuleci ma władzę. I nie przeszkadza mu, że kieruje , w największym stopniu, ciemnotą, która patrzy w księdza jak w wyrocznię! Jest władza i to się liczy!!

No to ja – panie Władzo – wcale się panu nie poddaję, tylko tworzę sobie własną teorię! I przyznaję, że z lekka wygodną!

A mianowicie: seks przed-małżeński jest grzechem (tak mówi Kościół). A ja sobie myślę, że w tym wszystkim nie chodzi o sam seks ile raczej o jego konsekwencje. Kościół troszczy się o dobro najsłabszych. Kiedy rodzi się dziecko z nieformalnego związku, istnieje zagrożenie jego przetrwania, gdyż tatuś może się w każdej chwili na potomka wypiąć. Małżeństwo więc przez stulecia działało jako zabezpieczenie dla dzieci, a, jak wiemy z historii, bękarty miały raczej ciężki żywot.

Jednakże obecnie żyjemy w dobie antykoncepcji. Jakimi więc konsekwencjami może nam grozić chwilowe bara-bara? ... No, pominąwszy choróbska ( ale przed nimi potrafimy się już w jakimś stopniu ochronić) i pozbawianie się sił witalnych -tak jak to się dzieje w przypadku otwartej muszli klozetowej – wtedy ucieka pozytywna energia (jak przeczytałam w jednym blogu!). Kościół jednak tkwi w swych przekonaniach uparcie i, zdaje się, nieprędko zmieni zdanie!

Drugie zagadnienie nie dające mi spokoju: Kościół odrzuca reinkarnację . Twierdzi, że mamy tylko jedną próbę, po której nastąpi rozliczenie i szybka decyzja : niebo czy piekło. No i ok. !  Tylko, jakoś w tej kwestii brakuje mi miejsca na to słynne boże miłosierdzie, na tę nieskończoną łaskę. Na czym bowiem polega ta nieskończoność, skoro ograniczona jest ona do zaledwie jednego naszego życia?

I ta sprawiedliwość boża – jak się w tym odnajduje? Jeden człowiek rodzi się w bogobojnej rodzinie, która jest wręcz “skazana” na zbawienie . Drugiemu, żyć przyszło w slumsach , gdzie jedynym sposobem przetrwania jest kradzież. I spotykają się później na bożym sądzie... i co? Mówi się im: “ Ty skazany jesteś na piekło, bo kradłeś, a tobie, bracie, otwieramy bramy Raju, bo chodziłeś do kościoła co niedzielę!”? ...

Wiem, że upraszczam. I wiem, że próbuję objąć swym maluczkim umysłem zamysły samego Stwórcy (jasne, że biegnę z motyką na Słońce!). Ale jednak muszę starać się to jakoś poukładać w głowie, bo Kościół , swymi dogmatami, wytwarza we mnie niesamowite poczucie winy. Myślę sobie więc, że na reinkarnacji polega boże miłosierdzie . Na dawaniu nam szansy sprawdzenia się w różnych warunkach i uczenia się, w każdym nowym wcieleniu, drogi ku doskonałości. Kiedyś, po wielu próbach, w końcu ją osiągniemy i każdy z nas będzie godzien wstąpić w bramy niebios. I nie jest ważne kiedy to nastąpi, bo mamy na to - przecież - całą wieczność!...

Skoro wiec Kościół, tak żarliwie, upiera się przy swoich twierdzeniach, to "niech się nie dziwi", że moja motywacja wewnętrzna “jakoś dziwnie” zamiera i z lekka tracę wiarę! Bo nie pójdę do Kościoła z własnej chęci, skoro grzmi się na mnie z ambony, jak na pięcioletnie dziecko i takich że samych argumentów się używa. I będę tkwiła w swoich przekonaniach motywowana jedynie zewnętrznie – zaglądającym strachem do d...

Tak więc - już niedługo będzie pora wybrać się do Kościoła, bo sesja się powoli zbliża! ....

Grzeszę?!! .... ech.... i znów mam poczucie winy!!

JAK NARKOTYK..
Autor: solei
14 listopada 2003, 21:00

Kto uwielbia czytać powieści tak jak JA?!!

Bo z ręką na sercu przyznaję, że je pochłaniam. I aby dodać wyrazu tym słowom, informuję, że: w 6-tej klasie obowiązkową lekturą była “Ania z Zielonego Wzgórza”, a , że ja wyjątkowo nadobowiązkowa jestem, to sobie doczytałam – owej Ani – jeszcze 9 pozostałych tomów.    Parę latek później dorwałam się do “Sagi o Ludziach Lodu” i w dwa tygodnie zimowych ferii pochłonęłam 40..parę tomów tej historii. Wyjątkowo ciekawe pozycje, które nie są w formie “tasiemcowej” czytam po kilka razy...

No to po takim wprowadzeniu mogę się przyznać do moich – aktualnie – dwóch ukochanych pozycji: “Pestki” i “Samotności w sieci” .

“Pestka” to opowieść o kobiecie, która “na zabój” kocha faceta. On ją ... w sumie też kocha....ale się waha, bo jest żonaty i “dzieciaty” i zdaje się, niespecjalnie wie, co z tym fantem zrobić! Biedna “zakochana na zabój” chętnie za niego tę decyzję by podjęła, ale jej wrodzona szlachetność na to nie pozwala. Kolebie się więc z tym uczuciem jak łajba na morzu (i to jeszcze w czasie sztormu!.... owy związek jest autentycznie burzliwy!!). Aż w końcu nie daje rady i idzie na dno... – rzuca się pod tramwaj! (cel osiąga!!) , a jej ukochany włosy z głowy rwie w rozpaczy!! ....;((

I tak się kończy historia “produkowana” przez drukarnie od dziesięcioleci, a za każdym wznowieniem edycji zalewana hektolitrami łez wiernych czytelniczek....i ich córek....i ich wnuczek!!

Druga pozycja: “Samotność w sieci”. Powieść już zdecydowanie bardziej współczesna: z tymi wszystkimi małpami, myszkami i mailami.   Bohaterowie poznają się .....nie, nie na czacie, ani GG, tylko poprzez maile – i to zupełnie przypadkiem! ( zastanawiające! :/)      Ooooczywiiiścieee – jak to w tym e-świecie zwykle bywa – zakochują się w sobie bez pamięci!!   Romansik sobie snują – początkowo dziecinnie niewinny! – ale , że serce to narząd ognisty, to od seksu internetowego do tego klasycznego (i tu nie mówię o pozycji!!) droga nie daleka....  Wszystko byłoby pięknie i cacy, gdyby nie jeden mały...drobniutki szkopuł!! – ona jest “mężata” !   No, a że bohaterowie (niemalże jak ci od Mickiewicza czy Słowackiego!) honoru w sobie mają więcej niż my razem wzięci, to kac moralny takich ich męczy, że facet nie wytrzymuje i ... rzuca się pod pociąg.... a bynajmniej taki ma zamiar w momencie , gdy kończy się książka!!

O reakcji czytelniczek na takie “finito” pisać już chyba nie muszę. Pozwolę sobie tylko zauważyć analogie pomiędzy “Pestką” a “Samotnością..” : trójkąt, “obłęd” porzuconego partnera i śmierć pod metalowymi kołami!!....(bynajmniej w tej pierwszej)... ech!     Więc, drogą dedukcji  łatwo się da przewidzieć zbiorową histerię fanek powieści!!

Obydwie książki zajmują honorowe miejsce na mojej półce. Zresztą , gdy ostatnio przeglądałam zawartość mojej domowej biblioteki, z niesmakiem zauważyłam, że dominują w niej powieści miłosne ... i to niektóre tak tandetne, że aż wstyd się przyznać!

I wydało mi się to nagle bardzo dziwne... bo przecież w życiu nie słyszymy zbyt często o tak gorącej miłości, która doprowadziłaby do zamachu na własne życie.

Przeżywamy romanse – które zjawiają się i przemijają jak katar. Zaczynamy z kimś mieszkać i po roku wyprowadzamy się , czy też zawieramy związki małżeńskie, które nie rzadko kończą się rozwodem.

I mało kto z powodu złamanego serca rzuca się pod autobus (np. takiego śmierdzącego “Solarisa”). Mało kto stwierdza , że to miłość aż po grób (no, chyba , że w czasie zaręczyn, u przyszłych teściów!). Mało kto rzeczywiście tak czuje i wyraża to w czynach (chyba, że jakiś niepoprawny romantyk stojąc z gitarą pod “jej” oknem!).

Mało kto tak czuje a jednak tak wielu książki kupuje!   I szprycujemy się tym lofstorami, niczym osiłek sterydami w siłowni, zatruwając sobie umysły do tego stopnia, że później ciężko nam jest żyć normalnie.     Tworzymy sobie wizję “idealnej miłości” i przykładając ją, niczym szablon, do każdego związku, odrzucamy po kolei coraz to nowych partnerów.

Nie musimy długo czekać, by uzbierała się pokaźna kolekcja, bo przecież życie to nie bajka o kopciuszku – nawet w wersji hard. I w każdym związku pojawia się z czasem coraz więcej zgrzytów i brzdęknięć, które podmywają jego fundamenty niczym fale klif w Trzęsaczu ...   Tylko, że w tej mieścinie, aby utrzymać w istnieniu ostatnią ścianę kościoła , bierze się “za bary” z żywiołem (niczym Winicjusz z bykiem o życie Ligii) i wszelkimi sposobami powstrzymuje się wdzieranie morza w ląd.

Nam , walcząc o związek, nie zawsze chce się “brać za bary” z życiem. Nie zawsze się chce miłość sklejać , cementować, betonować... bo w sumie po co? Przecież i tak idealna nie jest! .... “bo wiesz Maruś?! Ty to mnie nie kochasz!! Na pewno nie zrobiłbyś dla mnie tego , co Romeo dla Julji , co ? Więc idź sobie!! Znajdę sobie nowego chłopaka!!”

Szukamy więc nowego partnera, mając wciąż dźwięczące w uszach słowa piosenki: (ckliwej – zaręczam!!) ... “love letters straight from your heart”...

Stoją sobie moje romansidła na półce, czekając, aż po raz piąty po nie sięgnę i pewnie się nie mylą!   Troszkę zbyt wcześnie zaszczepiono mi miłość do książek (i fantazji), bym mogła teraz sobie ich odmówić.   I pewnie gdyby polonistka wiedziała, że poprzez “Anię z Zielonego Wzgórza” czy “Tego obcego” wywoła u mnie taki “pociąg do romansów” , to nie podsuwałaby mi nigdy tych książek... ( a miała takie dobre chęci: żebym podciągnęła się z polskiego... i tak na koniec roku miałam 3 :/)

Jednak “było – minęło”!! Jestem już zarażona tym wirusem rozsiewanym przez, coraz to nowe wydawnictwa i wyleczyć się z tej choroby.... chyba nawet nie bardzo mam chęć.... Szczególnie taką jesienią jak teraz :/...

No i co? Kto uwielbia czytać powieści tak jak ja?... Może jakiś mężczyzna, hm?... :>

 

Gorąco polecam:

Anka Kowalska : Pestka.

Janusz L. Wiśniewski : Samotność w sieci.

DEKLARACJA
Autor: solei
12 listopada 2003, 20:35

Mężczyźni... za co Was kocham? Bo, że kocham to nie ulega wątpliwości!

Wychowałam się w domu przesiąkniętym testosteronem, niczym kuchnia smrodkiem po smażeniu ryb. Gdybym więc odczuwała jakąkolwiek awersję do mężczyzn, można by było przypuszczać, że mam z lekka masochistyczne popędy. :/

“Miłości” tej do Was uczyłam się przez 23 lata. Czy udało mi się ją osiągnąć? Hmm.. :S – nie jestem już pewna, bo przy każdym bliższym kontakcie zaskakujecie mnie na nowo! Wasza “wielolicowość” zdaje się sięgać “granic nieskończoności”! A ciężko jest pokochać dogłębnie coś, czego się naprawdę nie pozna.

Niech więc termin “kochać” oznacza tu pogodzenie się z Waszą naturą; nauczenie się szacunku i braku potępiania. A także próbę względnego zrozumienia, jakie przychodzi wraz, ze zdobywaną wiedzą..

No więc, Panowie!: za co Was można kochać?..

na pewno za Waszą “słynną” już przyjaźń, której My – Kobiety, możemy Wam chyba jedynie pozazdrościć. I wciąż nie pojmuję – gdzie wtedy podziewa się ta Wasza codzienna, samcza, rywalizacja? za Wasze niewybredne kawały o kobietach, w pubie przy piwie. Bo kobiety krytykują a mężczyźni wyśmiewają. A ja wolę tę Waszą formę, gdyż pod tym rubasznym śmiechem z reguły skryte jest to głębokie przywiązanie, pożądanie i słabość wobec Nas!

 

za Was
zą seksowną męskość, objawiającą się w sile osobowości – poglądach i postawach; a którą tak często mylicie z agresją i posturą fizyczną. za “mądrość”; racjonalność myślenia i sprowadzania nas na ziemię, gdy histeryzujemy z powodu zniszczonej przez deszcz fryzury...

 

za Waszą, jakże częstą, nieporadność, tak skrzętnie i dzielnie skrywaną; za te próby dania sobie rady ze wszystkim, mimo, że Was to wykańcza psychicznie! za dawanie Nam nadziei, że skoro tak bardzo kochacie swoje samochody, to może i na Nas kiedyś tak spojrzycie...

 

za to, że tak dzielnie znosicie nasze PMS-y . I mimo, że głośno zarzekacie się, że ich nie tolerujecie, to jednak w tych dniach diametralnie zmieniacie swoje zachowanie wobec Nas... za to, że nie udajecie, że kochacie póki nie pokochacie; a kiedy pokochacie, to już nie potraficie udawać, że tak nie jest (pomijam tu sukinsynów i bydlaków – to inny temat)

 

za to, że przy płaczącej kobiecie nie wiecie co zrobić z rękami i z samymi sobą...kompletnie tracicie głowę! i podobnie: gdy za Chiny nie macie pojęcia co kupić swojej nowej dziewczynie na Gwiazdkę [więc z reguły wybieracie tandetnego pluszaka; przeciwko oryginalnym nie mam nic!]

 

za to, że w sklepie z damską bielizną dostajecie kociokwiku i nie wiecie gdzie podziać oczy! za to, że tak często nie umiecie okazywać uczuć: pewien facet chcąc okazać partnerce swą miłość umył jej samochód!

 

za Tomka z serialu...;) - uosobienie wielu, choć (wiem, wiem!)nie wszystkich Waszych cech. za to, że mimo tych wszystkich naszych diabelskich wad i tak Nas....jeszcze troszkę kochacie!

 

i za to, że ... bo na pewno jeszcze o wielu rzeczach zapomniałam!!

Przez 23 lata uczyłam się “kochać” Was za to, czego nie ma we mnie samej. I płonęłam nadzieją, że jeśli tylko znajdę tę swą drugą połówkę , stworzymy doskonałe jabłko, a jedynym miejscem dla nas będzie już tylko raj... :/

Z biegiem czasu zaczął jednak kiełkować “mały” rozdźwięk pomiędzy teorią a praktyką...

Najgorszym, w tej całej mojej “miłości” do Was, okazał się fakt, że kocham Was jako ogół, a często potępiam jako jednostki. Wybaczam Waszemu rodzajowi to, czego nie toleruję u partnera. Rozumiem mężczyzn, nie rozumiem mężczyzny!

Czy to moje życiowe przekleństwo? Lub też czy TYLKO moje?

Bo, drodzy Panowie, zdaje mi się coraz częściej, że marny los jest przed Wami! Mimo tej całej miłości do Was, nigdy z całkowitą akceptacją [ i tu – za pozwoleniem – przejdę na liczbę mnogą] z Naszej strony się nie spotkacie!

Zgrywacie twardzieli, wolne ptaki, szowinistów i bydlaków; udajecie, że nie liczycie się z kobietami, że dajecie sobie świetnie radę bez nich, że jesteście tacy niezależni od własnych uczuć i wrodzonych potrzeb!

Najzabawniejsze jednak jest to, że święcie w to wszystko wierzycie! Do pewnego momentu .. – oczywiście!!:)

Bo oto nadchodzi dzień, kiedy Wasze priorytetowe zasady biorą w łeb z powodu jednej kobiety. Skręcacie się, wijecie, uniżacie by tylko ją zdobyć i utrzymać! I momentami zatracacie swą męskość tak całkowicie, że aż żal patrzeć: “Co to się z tego Gieniusia porobiło!!..”

I straszne jest to, że tego nie czujecie, a Wasze uśpione męskie ego wcale się przed tym nie broni.

Zdaje mi się – coraz częściej – że “My – KOBIETY” -kochamy Was jako ogół, a potępiamy jako jednostki. Nie macie więc szans, by pozostać całkowicie sobą. Nawet przy najbardziej wyrozumiałej (a zaznaczam, że “zdrowo myślącej”) kobiecie, dostaniecie “kaganiec związku”!...

No, inna sprawa, że kaganiec ten potrafi być przez Nas założony niezmiernie delikatnie, a przez Was noszony z zaskakującą dumą! I często słodycz tego uzależnienia potrafi trwać całe życie...

Myślę sobie, że tak jest dobrze! Wy nie stękacie, my się cieszymy. Wszyscy są zadowoleni!

Czasami tylko poraża mnie ta bezsilność i zniechęcenie w Waszych oczach!...

No, ale przecież: co jak co – My Was kochamy!! A jakże!... Szkoda tylko , że ta miłość przed niczym Was nie chroni...

MOGĘ SOBIE NAPISAĆ, BO DZIEŃ WOLNY!...
Autor: solei
10 listopada 2003, 22:39

Któż by nie kochał naszej słodkiej stolicy?!? Szczególnie o poranku??!  :-S

Godz. 7.13. Stoję grzecznie na przystanku. Przytupuję z lekka bucikami, bo pięty mi marzną w zerowej temperaturze przy gruncie. Czekam przepełniona optymistyczną myślą, że autobus lada moment się zjawi i ogrzeje w swym przytulnym wnętrzu. Wyglądam go z niecierpliwością – skoro wyjeżdża praktycznie wprost z zajezdni, to powinien być na czas, no nie? Mija wyznaczona godzina 7.17; następnie 7.20 a “Solarisa” jak nie było, tak nie ma. Nóżki moje podskakują w przytupywaniu już nie tylko z zimna ale i z narastającej wściekłości.

O 7.25 “oczekiwany” wtacza się na przystanek, a ja, ścigając się z babciami, rzucam się na pierwsze wolne miejsce. Moja kulturka, oburzająca się na fakt zajmowania miejsca starszym, tłumiona jest przez głos rozsądku dumnie stwierdzającego, że: “Przecież w szczytnym celu siadam, nie? Mam do wkucia spory materiał z ostatnich zajęć i – kto wie!- może nawet przyda mi się na coś w życiu ta wiedza!! A babciom co po siedzisku? Za zakrętem jest bazarek – pewnie tam wysiądą. A przede mną przecie długa droga!” No więc, uspokojona, wyciągam notatki, w międzyczasie kokosząc się wygodnie na siedzeniu.

Wygodą jednak długo się nie cieszę, bo oto nagle czuję, jak sadowi się koło mnie postawny jegomość, wciskając mnie swymi barami niemalże w szybę. Moje próby odzyskania utraconej pozycji sukcesywnie przytępiane są przez odór wydobywający się z ust jegomościa...jejks!!..chyba tygodniowy kac połączony ze smrodkiem tanich fajek...Chryste Panie! – niemalże jakby nurek śmietnikowy się do mnie tulił a przede mną jeszcze kawał drogi do przebycia! Gorączkowo rozglądam się po autobusie i z przerażeniem odkrywam, że narastający tłum zdecydowanie uniemożliwia mi zmianę siedzenia. Postanawiam zostać na miejscu modląc się by nie cofnęło mi się zjedzone w biegu śniadanie. Zagłębiam się w lekturze posyłając “nurkowi” zdecydowanego łokcia pod żebro w nadziei , że to go ode mnie odlepi! Jakimś cudem to skutkuje...

Autobus sapie i kwiczy, gdy kierowca, niczym wytrawny rajdowiec wchodzi w zakręty. Później nagle podejrzanie zwalnia, przystaje... wyciągam nos z notatek: “O jasna cholera! – pęczniejący korek przed pl. Zawiszy...” Autobus kiwa się w przód i w tył re-gu-lar-nie próbując stopniowo posuwać się naprzód, a ja czuję, jak dostaję choroby morskiej – w czym “nurek”, swymi wyziewami, ochoczo mi pomaga!

Tłuczemy się tak dobre 10 minut aż w końcu wjeżdżamy na plac. Nerwowo zerkam na zegarek: “Panie! Litości!!” – zostało mi 15 minut na przejechanie przez Koszykową i dobiegnięcie do Wydziału...zaciskam palce gniotąc kartki i liczę do 10: 1,2,3.. Nie pomaga! Resztką, przywalonej przez wściekłość kultury powstrzymuję się przed odegraniem się na pochrapującym niewinnie “nurku”. Potupując nerwowo nogą trącam, siedzącego naprzeciwko pasażera, czym wywołuję zniesmaczone spojrzenie. :-S

Dobra! W 10 minut dojeżdżamy do pl. Konstytucji. Przeciskam się przez rozkraczone nogi “nurka” i odruchowo rzucam okiem na opuszczone siedzenie...AŁĆ!...siedziałam na miejscu zbryzganym, zdaje się, jakąś oralną wydzieliną .. Wolę nie myśleć o wyglądzie moich pośladków! Dostrzegam jednak, że substancja musiała już chyba wyschnąć, na co wskazuje suchość moich spodni.

Wyskakuję prędko z tego “przybytku przyjemności” i biegiem puszczam się przez plac. Nie daję rady jednak przejść na drugą stronę. Zatrzymują mnie na środku światła, zmieniające się tu z lotem błyskawicy. Przed nosem tryumfalnie przejeżdża mi zgrzytliwy tramwaj a ja, klnąc go pod nosem, grzecznie czekam na zielone.

Przedostawszy się w końcu przez znienawidzony plac, podążam wzdłuż arkad ku drugiej części Koszykowej. Rozglądam się lękliwie, gdyż w miejscu tym trzeba lawirować, niczym Enterprise pod obstrzałem obcych, by uniknąć salwy ptasiego gówna. Przebiegam obok – wciąż intrygującego mnie “Pubu nr 7” (chętkę wstąpienia tam stłumiam szybko przebierając nóżkami). Wpadam na ulicę narażając się na niewybredny komentarz jakiegoś “szanownego” z Lanosa: “Tee! Lala! A dokąd to tak spieszno? Może podrzucić??”

Wbiegam na Wydział, przecisnąwszy się uprzednio przez prowizoryczną “palarnię” przy wejściu [fascynujące zjawisko: palarnia na świeżym powietrzu, a dym stoi tam w postaci takiej siekiery, że nie da się przejść na wdechu!]. Wdeptuję jedną nogą do szatni. Rzucam przez blat kurtkę i czekając na numerek zastanawiam się, w której to sali mam u licha teraz zajęcia?!

Wtem nagle dobiega mnie ryk, niemalże jak z czeluści Hadesu: “A gdzie, przepraszam, wieszaczek?! Czy pani się zdaje, że ja tak bez wieszaczka przyjmę?!! Bez WIESZACZKA??!!” Początkowo czuję się jak skarcone dziecko, ale za moment gromy pojawiają mi się w oczach. Zaczynam żałować, że mój oddech nie przypomina wyziewów kolegi “nurka”, bo chętnie zionęłabym nim, wykrzykując pewne niecenzuralne słowo! Jednakże łapię tylko kurtkę i pędzę na 4 piętro, słysząc jeszcze za sobą: “A tyle razy im powtarzam: WIE-SZACZ-KI! Patrz pani - inteligencja a nic nie łapią!!”....

Zdyszana wpadam do sali i zatrzymuję się wpół kroku ...”o mamma!!” – kolokwium!!...

...”Jak dobrze wstaaaaać, skoro świiit”...

Taaaa...studentowi w stolicy!!.... :-S