10 listopada 2003, 22:39
Któż by nie kochał naszej słodkiej stolicy?!? Szczególnie o poranku??! :-S
Godz. 7.13. Stoję grzecznie na przystanku. Przytupuję z lekka bucikami, bo pięty mi marzną w zerowej temperaturze przy gruncie. Czekam przepełniona optymistyczną myślą, że autobus lada moment się zjawi i ogrzeje w swym przytulnym wnętrzu. Wyglądam go z niecierpliwością – skoro wyjeżdża praktycznie wprost z zajezdni, to powinien być na czas, no nie? Mija wyznaczona godzina 7.17; następnie 7.20 a “Solarisa” jak nie było, tak nie ma.
Nóżki moje podskakują w przytupywaniu już nie tylko z zimna ale i z narastającej wściekłości.O 7.25 “oczekiwany” wtacza się na przystanek, a ja, ścigając się z babciami, rzucam się na pierwsze wolne miejsce. Moja kulturka, oburzająca się na fakt zajmowania miejsca starszym, tłumiona jest przez głos rozsądku dumnie stwierdzającego, że: “Przecież w szczytnym celu siadam, nie? Mam do wkucia spory materiał z ostatnich zajęć i – kto wie!- może nawet przyda mi się na coś w życiu ta wiedza!! A babciom co po sied
zisku? Za zakrętem jest bazarek – pewnie tam wysiądą. A przede mną przecie długa droga!” No więc, uspokojona, wyciągam notatki, w międzyczasie kokosząc się wygodnie na siedzeniu.Wygodą jednak długo się nie cieszę, bo oto nagle czuję, jak sadowi się koło mnie postawny jegomość, wciskając mnie swymi barami niemalże w szybę. Moje próby odzyskania utraconej pozycji sukcesywnie przytępiane są przez odór wydobywający się z ust jegomościa...jejks!!..chyba tygodniowy kac połączony ze smrodkiem tanich fajek...Chry
ste Panie! – niemalże jakby nurek śmietnikowy się do mnie tulił a przede mną jeszcze kawał drogi do przebycia! Gorączkowo rozglądam się po autobusie i z przerażeniem odkrywam, że narastający tłum zdecydowanie uniemożliwia mi zmianę siedzenia. Postanawiam zostać na miejscu modląc się by nie cofnęło mi się zjedzone w biegu śniadanie. Zagłębiam się w lekturze posyłając “nurkowi” zdecydowanego łokcia pod żebro w nadziei , że to go ode mnie odlepi! Jakimś cudem to skutkuje...Autobus sapie i kwiczy, gdy kierowca
, niczym wytrawny rajdowiec wchodzi w zakręty. Później nagle podejrzanie zwalnia, przystaje... wyciągam nos z notatek: “O jasna cholera! – pęczniejący korek przed pl. Zawiszy...” Autobus kiwa się w przód i w tył re-gu-lar-nie próbując stopniowo posuwać się naprzód, a ja czuję, jak dostaję choroby morskiej – w czym “nurek”, swymi wyziewami, ochoczo mi pomaga!Tłuczemy się tak dobre 10 minut aż w końcu wjeżdżamy na plac. Nerwowo zerkam na zegarek: “Panie! Litości!!” – zostało mi 15 minut na przejechanie przez Koszykową i dobiegnięcie do Wydziału...zaciskam palce gniotąc kartki i liczę do 10: 1,2,3.. Nie pomaga! Resztką, przywalonej przez wściekłość kultury powstrzymuję się przed odegraniem się na pochrapującym niewinnie “nurku”. Potupując nerwowo nogą trącam
, siedzącego naprzeciwko pasażera, czym wywołuję zniesmaczone spojrzenie. :-SDobra! W 10 minut dojeżdżamy do pl. Konstytucji. Przeciskam się przez rozkraczone nogi “nurka” i odruchowo rzucam okiem na opuszczone siedzenie...AŁĆ!...siedziałam na miejscu zbryzganym, zdaje się, jakąś oralną wydzieliną .. Wolę nie myśleć o wyglądzie moich pośladków! Dostrzegam jednak, że substancja musiała już chyba wyschnąć, na co wskazuje suchość moich spodni.
Wyskakuję prędko z tego “przybytku przyjemności” i biegiem puszczam się przez plac. Nie daję rady jednak przejść na drugą stronę. Zatrzymują mnie na środku światła, zmieniające się tu z lotem błyskawicy. Przed nosem tryumfalnie przejeżdża mi zgrzytliwy tramwaj a ja, klnąc go pod nosem, grzecznie czekam na zielone.
Prz
edostawszy się w końcu przez znienawidzony plac, podążam wzdłuż arkad ku drugiej części Koszykowej. Rozglądam się lękliwie, gdyż w miejscu tym trzeba lawirować, niczym Enterprise pod obstrzałem obcych, by uniknąć salwy ptasiego gówna. Przebiegam obok – wciąż intrygującego mnie “Pubu nr 7” (chętkę wstąpienia tam stłumiam szybko przebierając nóżkami). Wpadam na ulicę narażając się na niewybredny komentarz jakiegoś “szanownego” z Lanosa: “Tee! Lala! A dokąd to tak spieszno? Może podrzucić??”Wbiegam na Wydzi
ał, przecisnąwszy się uprzednio przez prowizoryczną “palarnię” przy wejściu [fascynujące zjawisko: palarnia na świeżym powietrzu, a dym stoi tam w postaci takiej siekiery, że nie da się przejść na wdechu!]. Wdeptuję jedną nogą do szatni. Rzucam przez blat kurtkę i czekając na numerek zastanawiam się, w której to sali mam u licha teraz zajęcia?!Wtem nagle dobiega mnie ryk, niemalże jak z czeluści Hadesu: “A gdzie, przepraszam, wieszaczek?! Czy pani się zdaje, że ja tak bez wieszaczka przyjmę?!! Bez WIESZACZKA??!!” Początkowo czuję się jak skarcone dziecko, ale za moment gromy pojawiają mi się w oczach. Zaczynam żałować, że mój oddech nie przypomina wyziewów kolegi “nurka”, bo chętnie zionęłabym nim, wykrzykując pewne niecenzuralne słowo! Jednakże łapię tyl
ko kurtkę i pędzę na 4 piętro, słysząc jeszcze za sobą: “A tyle razy im powtarzam: WIE-SZACZ-KI! Patrz pani - inteligencja a nic nie łapią!!”....Zdyszana wpadam do sali i zatrzymuję się wpół kroku ...”o mamma!!” – kolokwium!!...
...”Jak dobrze wstaaaaać, skoro świiit”...
Taaaa...studentowi w stolicy!!.... :-S