12 grudnia 2004, 20:23
Czasami tak wychodzi, tak się udaje, że obydwoje mamy odpowiedni dzień do rozmowy. Od słowa do słowa zahaczamy o coraz istotniejsze wydarzenia: o mnie, o nim, o świecie, o rodzinie. Dyskutujemy i pogrążamy się w tym z coraz większym zaangażowaniem.
Ile myśli mu zawdzięczam? Ile decyzji mego krótkiego życia? Kim byłabym bez niego?
Ojciec stanowił motor mych działań. Po każdej rozmowie z nim, czułam jak między łopatkami wyrastają mi skrzydła a chęć do działania rozpiera mi wnętrze. I czułam się kimś – kimś kto dużo może.
Najlepsze jest to, że nigdy nie mówił mi jak cudowny jest ten świat i że wystarczy wyciągnąć rękę, by móc dosięgnąć wszystkiego. Nie. Z reguły słyszałam, że życie to walka i jeśli zgodzę się podjąć ogromny wysiłek, to może uda mi się osiągnąć to, czego pragnę.
A kiedy nie osiągałam? – nigdy nie potępiał tylko przytulał i dawał siłę do dalszych starań.
Zawdzięczam mu bardzo wiele, bo część swojego ja.
I mimo wszelkich wad, jakie nad nim ciążą, mimo złości i cierpień jakich nieświadomie mi przysparzał, dał mi całą siłę i chęć do działania jaką dziś posiadam. I to się liczy. Bo to co złe, stanowiło drobnostki i odeszło w niepamięć. A to co mi dał, mam do dziś.
Dlaczego to napisałam?
Bynajmniej nie jest poważnie chory, nie umiera, więc nie jest to z mojej strony żadna forma rozliczenia się z nim. Wręcz przeciwnie : siedzi w pokoju obok, ogląda program na Discovery, a w między czasie zastanawia się co by najchętniej zjadł.
Przed chwilą jednak rozmawialiśmy. Dodał mi energii, trochę nieświadomie pomógł rozwikłać dręczące mnie wątpliwości, i spowodował, że poczułam ogromną wdzięczność do niego.
Wdzięczność, która pojawia się po każdej rozmowie – już od tylu lat.
Nawiązując do poprzedniej notki: także i on nie był mnie do końca pewny. Miał (i ma) nadzieję, że będzie mi się wiodło, że może coś osiągnę Jednak wszelką wiarę czerpałam tylko z możliwych dróg, jakie mi wskazywał, a nie z jego wiary we mnie.
Ale to drobnostka…