Wczoraj długo nie mogłam się podnieść z łóżka. Telewizor błyskał i huczał coraz to nowymi programami a moje oczy kuliły się i kierowały głowę w stronę poduszki. Przebudzenie – półsen – przebudzenie – półsen – przebudzenie...
Wstałam.. nie pamiętam o której. Zerknęłam do kuchni. Grobowa mina matki zapowiadała burzę. Nie odezwałam się więc, tylko sięgnęłam po garść czekoladek z alkoholem [w ostatnich dniach stało się to moim zwyczajem].
Zrobiłam kawę i obserwowałam ją. Najwyraźniej tylko na to czekała. Spojrzała na mnie oczami zbitego psa i wybuchła: “Ja nie wytrzymam w takim domu! Prędzej się zabiję a nie wytrzymam! Najpierw wasz ojciec a teraz ten mi to robi!”... Mój brat – kolejny już raz – wrócił z pracy z solidnym opóźnieniem i z solidnym “dopaleni
em”. Ona tego nie znosi, nie potrafi się z tym pogodzić. I jedyną formą odreagowania stało się objeżdżanie wszystkich wokół – winny, niewinny, nieważne, bo jak się chce uderzyć psa to kij się zawsze znajdzie. No to oczywiście i ja oberwałam. Nasłuchałam się jaka to ze mnie niedobra córka, jaka jestem a jaka być powinnam, i że nie jestem lepsza od brata, bo chadzam wieczorami po pubach i może niedługo zacznę w ogóle nie wracać na noce... Powiedziałam jej, że da się balować jeszcze energiczniej i że chyba zacznę tak robić, to może w końcu doceni moje obecne zachowanie.. Nie słuchała mnie. W tym krzyku tkwi niczym w kokonie – żadne światło nie jest w stanie się tam przebić, żadne dźwięki nie dochodzą. Musi wyrzucić z siebie całą furię i póki tego nie uczyni, nie można się z nią porozumieć. Ale można ją zranić. Dziwne, że na wszelkie uwagi, mogące być początkiem nowego motywu do kłótni i żalu, jest w tych chwilach wyjątkowo wyczulona – te rejestruje i przyswaja z niezwykłą dokładnością...
Trzepnęłam drzwiami i wyszłam. Musiałam, bo nie umiem długo utrzymywać języka za kagańcem zębów – i co gorsza : nie mówiłabym tylko banalnych uwag mogących być drobną szpilką, wylałabym z siebie całą złość, wykrzyczałabym wszystkie moje żale – te, które nagromadziły się przez la
ta, które były wytworem spokojnych i trzeźwych przemyśleń, te, które ranią najbardziej... Autentycznie boję się, że kiedyś nie uda mi się od tego powstrzymać, a przecież skutków pękniętej tamy nic już nie naprawi...
Kąpiel. Nowy balsam śmierdzi podejrzanie przy nakładaniu, ale po weschnięciu pachnie karmelkami. I dobrze działa na skórę, więc go stosuję. Włosy ostatnio strajkują: bez odżywki elektryzują się, po odżywce wiszą bez życia.. – cóż, nie tylko im trudno dogodzić.
Z większości przedmiotów czeka mnie tona literatury do opracowania [aha: już są nałożone na mnie kary za przetrzymywanie książek], konspekt pracy magisterskiej do napisania, sprawozdania z pięciu hospitacji, uzupełnienie masy notatek, referat na wtorek, praca z angielskiego... – dużo się tego nazbierało. Miałam ambicje zrobić większość, ale w
ymiękłam już około 15-tej, opracowawszy zaledwie parę eksperymentów z psychologii społecznej.
To słońce było porażające; ptaki świergoliły pełnymi płucami, z pobliskich bloków dochodziły wesołe rytmy, dzieci z krzykiem biegały po podwórku, a słodki, rudy kot sąsiadów skradał się pod balkonami – grzechem było siedzieć z nosem w książkach.
Wyszykowałam się więc do wyjścia – gdzie w takim dniu można dostać kliszę do aparatu? “Pobliskie kioski pozamykane. Musisz iść do C.H. – usłyszałam uwagę od wychylającej się z kuchni głowy – zaczekaj chwilkę, pójdę z tobą, muszę sobie kupić nowe adidasy, bo wybieramy się z ojcem na rowery”... Czyli wszystko po staremu. Pół dnia ciszy i nie odzywania się do siebie, a następnie rozmowy jakby nigdy nic – bez “przepraszam” o
d żadnej ze stron.
Warszawskie ulice były podejrzanie puste. Wędrowałyśmy w pełnym słońcu. Oczy mnie bolały, ale rozglądałam się ciekawie, bo okolica domków jednorodzinnych przypomina mi małomiasteczkowe uliczki – czuję się jak na wczasach :-) Rozmowa o wszystkim i o niczym – ale było miło i to mnie zawsze najbardziej gryzie. Najpierw seria zadanych ran a później wciągnięte na nie ubranie, bez uprzedniego nałożenia bandaży. Dlatego, że skaleczenia, okryte płachtą przemilczenia, przestają istnieć, nie bo
lą?! ... Cóż, kiepskie z nas pielęgniarki, więc od opatrunków trzymamy się z daleka.
Weszłam do Kodaka, kupiłam dwie klisze w promocji (“Bo termin przydatności upływa w sierpniu” - stwierdził sprzedawca. Zerknęłam sama na opakowanie: a jednak w lipcu. Nic się nie odezwałam, w końcu na reklamie ładnie napisano: “filmy na majówkę”). Świeży pracownik, lekko zdenerwowany, sknocił proces ściągania kodów. Na bramce zatrzymał mnie ochroniarz – bo piszczałam. Wyciągnęłam klisze, paragon, przeszłam przez bramkę, wróciłam z powrotem – stałam zakręcona jak naleśnik i grzecznie poddawałam się niezbędnym procedurom. Ok., wszystko w porządku, byłam wolna. Alleluja.
Upatrzonych adidasów nie było. Kręciłyśmy się po sklepie w poszukiwaniu nowych, ale wszystko było jakieś sztywne, toporne, nieładne, niewygodne, nie takie. “Bo ja ci mówiłam: jak coś się znajdzie, to należy od razu kupić, bo później się żałuje”. Słysząc “żałuje” pomyślałam, że zaraz będzie zaciśnięta szczęka i nos na kwintę, ale obeszło się bez tego.
W obszernym korytarzu zaczepi
ła nas urocza dziewczyna: właścicielka opalonego tyłka fikuśnie wystającego spod przyciasnych, białych, prześwitujących spodni. Promocja perfum. Normalnie kosztowały będą 180 zł, ale teraz: “Proszę pani: JEDYNE 80!!”. Wącham, oglądam – śmierdzą tandetą. Z uprzejmym uśmiechem “zaraz wrócimy, musimy tylko kupić buty” oddaliłyśmy się z matką pospiesznie.
Buty nie zostały znalezione, ale za to kupione cztery pasty do zębów, odżywka do włosów i pięć paczek gum do żucia. No i klisze w promocji. Zawsze coś.
Zbl
iżałyśmy się już do wyjścia, gdy mych uszu doszło głośne “ Heejj, cześć!” za plecami. Ola. Przysiadłyśmy na herbatkę i chwilkę rozmowy. Usłyszałam: “Wiesz co? Jestem już zmęczona. Udało mi się wyrwać na trochę, bo teściowa zajęła się dzieckiem. Czasami mam już dość...”
Wróciłam do domu, wpakowałam film do aparatu (“cholera! coś nie działa”) strzeliłam na próbę kilka fotek (jedną strzelono mnie). Punkt 18-ta poszłam w “plener”, bo akurat cienie zaczęły się kłaść między drzewami. “Idziesz ze mną?” – spytałam matkę przed wyjściem.
Szłyśmy, a ona wskazywała mi palcem ładne miejsca. Rozmawiałyśmy, znowu było miło. Wracałam już sama – czekałam na lepsze słońce, ale gdzieś mi uciekło. Po powrocie czekała na mnie kolacja. I uśmiech... Kurde, i jak tu jej nie kochać?!...
Za jakiś czas telefon: “Nie wygłupiaj się. Majówka a ty siedzisz w domu. Trzeba się koniecznie gdzieś wybrać!” No, trzeba. Jestem za. Więc kiedy?
Wieczorny film na “Ale Kino” nie obejrzany do końca, ale za to rozdział z książki doczytany [czemu oczywiście winne padnięte blogi! :-)]
Położyłam się spać chyba jakoś przed dwunastą...
PS. Mój pierwszy dzień maja 2004. Warto było to utrwalać?...