Archiwum maj 2004, strona 1


Bez tytułu
Autor: solei
06 maja 2004, 21:55

Dosyć często nie mam nic do powiedzenia, ale rzadko mi się zdarza, by nic nie kołatało się po mej głowie... Ostatnio jednak jest właśnie taki okres. Niby coś się dzieje – życie się dzieje, tylko ja nie umiem tego “dziania się” ubrać w słowa... Tak sobie to wszystko leci, nic nadzwyczajnego.

Któregoś popołudnia napisałam parę słów. Takich totalnie zakręconych – pod wpływem chwili i odrobinę z przymusu. Wstawiam je, ale następnym razem nie zasiądę do klawiatury, póki myśli same nie będą cisnęły się pod palce ;-)

Parara! pyszna jazda na rowerku w pobliskim parku. Jeszcze jestem lekko spocona, ręce mi się trzęsą, tyłek piecze.. mięśni nóg na razie nie odczuwam, ale to pewnie kwestia czasu...Ech, ale było! :-))
Ale przyznaję się: czułam się niepewnie, o mały włos nie rozjechałam psa i dzieciaka (chodzą po ścieżkach rowerowych!!), nie wpadłam pod samochód, nie zderzyłam się z innym rowerzystą i nie wychrzaniłam się na zakręcie [od kiedy zakręty są takie ostre??...  ;-)].. No i to moje hamowanie! Zgroza! Mało nie lą
duję na nosie, a rower na mnie! Ale to dlatego, że nie jestem przyzwyczajona do ręcznych hamulców - w chwilach zagrożenia kręcę pedałami wstecz i panikuję, że rower nie reaguje! ;-) Jednym słowem : pirat drogowy ze mnie!! :-)
No ale luz.. jeszcze się wyro
bię, nie?... taaa! ;-)

No to u mnie tyle... może poza tym, że znowu się na kimś zawiodłam, o kimś zapomniałam, kogoś olałam – a ten ktoś dalej się dobija (co za typ!) ... i to już chyba tyle.

Reszta to rutyna.

Bez tytułu
Autor: solei
02 maja 2004, 19:20

Wczoraj długo nie mogłam się podnieść z łóżka. Telewizor błyskał i huczał coraz to nowymi programami a moje oczy kuliły się i kierowały głowę w stronę poduszki. Przebudzenie – półsen – przebudzenie – półsen – przebudzenie...

Wstałam.. nie pamiętam o której. Zerknęłam do kuchni. Grobowa mina matki zapowiadała burzę. Nie odezwałam się więc, tylko sięgnęłam po garść czekoladek z alkoholem [w ostatnich dniach stało się to moim zwyczajem].

Zrobiłam kawę i obserwowałam ją. Najwyraźniej tylko na to czekała. Spojrzała na mnie oczami zbitego psa i wybuchła: “Ja nie wytrzymam w takim domu! Prędzej się zabiję a nie wytrzymam! Najpierw wasz ojciec a teraz ten mi to robi!”... Mój brat – kolejny już raz – wrócił z pracy z solidnym opóźnieniem i z solidnym “dopaleniem”. Ona tego nie znosi, nie potrafi się z tym pogodzić. I jedyną formą odreagowania stało się objeżdżanie wszystkich wokół – winny, niewinny, nieważne, bo jak się chce uderzyć psa to kij się zawsze znajdzie. No to oczywiście i ja oberwałam. Nasłuchałam się jaka to ze mnie niedobra córka, jaka jestem a jaka być powinnam, i że nie jestem lepsza od brata, bo chadzam wieczorami po pubach i może niedługo zacznę w ogóle nie wracać na noce... Powiedziałam jej, że da się balować jeszcze energiczniej i że chyba zacznę tak robić, to może w końcu doceni moje obecne zachowanie.. Nie słuchała mnie. W tym krzyku tkwi niczym w kokonie – żadne światło nie jest w stanie się tam przebić, żadne dźwięki nie dochodzą. Musi wyrzucić z siebie całą furię i póki tego nie uczyni, nie można się z nią porozumieć. Ale można ją zranić. Dziwne, że na wszelkie uwagi, mogące być początkiem nowego motywu do kłótni i żalu, jest w tych chwilach wyjątkowo wyczulona – te rejestruje i przyswaja z niezwykłą dokładnością...

Trzepnęłam drzwiami i wyszłam. Musiałam, bo nie umiem długo utrzymywać języka za kagańcem zębów – i co gorsza : nie mówiłabym tylko banalnych uwag mogących być drobną szpilką, wylałabym z siebie całą złość, wykrzyczałabym wszystkie moje żale – te, które nagromadziły się przez lata, które były wytworem spokojnych i trzeźwych przemyśleń, te, które ranią najbardziej... Autentycznie boję się, że kiedyś nie uda mi się od tego powstrzymać, a przecież skutków pękniętej tamy nic już nie naprawi...

Kąpiel. Nowy balsam śmierdzi podejrzanie przy nakładaniu, ale po weschnięciu pachnie karmelkami. I dobrze działa na skórę, więc go stosuję. Włosy ostatnio strajkują: bez odżywki elektryzują się, po odżywce wiszą bez życia.. – cóż, nie tylko im trudno dogodzić.

Z większości przedmiotów czeka mnie tona literatury do opracowania [aha: już są nałożone na mnie kary za przetrzymywanie książek], konspekt pracy magisterskiej do napisania, sprawozdania z pięciu hospitacji, uzupełnienie masy notatek, referat na wtorek, praca z angielskiego... – dużo się tego nazbierało. Miałam ambicje zrobić większość, ale wymiękłam już około 15-tej, opracowawszy zaledwie parę eksperymentów z psychologii społecznej.

To słońce było porażające; ptaki świergoliły pełnymi płucami, z pobliskich bloków dochodziły wesołe rytmy, dzieci z krzykiem biegały po podwórku, a słodki, rudy kot sąsiadów skradał się pod balkonami – grzechem było siedzieć z nosem w książkach.

Wyszykowałam się więc do wyjścia – gdzie w takim dniu można dostać kliszę do aparatu? “Pobliskie kioski pozamykane. Musisz iść do C.H. – usłyszałam uwagę od wychylającej się z kuchni głowy – zaczekaj chwilkę, pójdę z tobą, muszę sobie kupić nowe adidasy, bo wybieramy się z ojcem na rowery”... Czyli wszystko po staremu. Pół dnia ciszy i nie odzywania się do siebie, a następnie rozmowy jakby nigdy nic – bez “przepraszam” od żadnej ze stron.

Warszawskie ulice były podejrzanie puste. Wędrowałyśmy w pełnym słońcu. Oczy mnie bolały, ale rozglądałam się ciekawie, bo okolica domków jednorodzinnych przypomina mi małomiasteczkowe uliczki – czuję się jak na wczasach :-) Rozmowa o wszystkim i o niczym – ale było miło i to mnie zawsze najbardziej gryzie. Najpierw seria zadanych ran a później wciągnięte na nie ubranie, bez uprzedniego nałożenia bandaży. Dlatego, że skaleczenia, okryte płachtą przemilczenia, przestają istnieć, nie bolą?! ... Cóż, kiepskie z nas pielęgniarki, więc od opatrunków trzymamy się z daleka.

Weszłam do Kodaka, kupiłam dwie klisze w promocji (“Bo termin przydatności upływa w sierpniu” - stwierdził sprzedawca. Zerknęłam sama na opakowanie: a jednak w lipcu. Nic się nie odezwałam, w końcu na reklamie ładnie napisano: “filmy na majówkę”). Świeży pracownik, lekko zdenerwowany, sknocił proces ściągania kodów. Na bramce zatrzymał mnie ochroniarz – bo piszczałam. Wyciągnęłam klisze, paragon, przeszłam przez bramkę, wróciłam z powrotem – stałam zakręcona jak naleśnik i grzecznie poddawałam się niezbędnym procedurom. Ok., wszystko w porządku, byłam wolna. Alleluja.

Upatrzonych adidasów nie było. Kręciłyśmy się po sklepie w poszukiwaniu nowych, ale wszystko było jakieś sztywne, toporne, nieładne, niewygodne, nie takie. “Bo ja ci mówiłam: jak coś się znajdzie, to należy od razu kupić, bo później się żałuje”. Słysząc “żałuje” pomyślałam, że zaraz będzie zaciśnięta szczęka i nos na kwintę, ale obeszło się bez tego.

W obszernym korytarzu zaczepiła nas urocza dziewczyna: właścicielka opalonego tyłka fikuśnie wystającego spod przyciasnych, białych, prześwitujących spodni. Promocja perfum. Normalnie kosztowały będą 180 zł, ale teraz: “Proszę pani: JEDYNE 80!!”. Wącham, oglądam – śmierdzą tandetą. Z uprzejmym uśmiechem “zaraz wrócimy, musimy tylko kupić buty” oddaliłyśmy się z matką pospiesznie.

Buty nie zostały znalezione, ale za to kupione cztery pasty do zębów, odżywka do włosów i pięć paczek gum do żucia. No i klisze w promocji. Zawsze coś.

Zbliżałyśmy się już do wyjścia, gdy mych uszu doszło głośne “ Heejj, cześć!” za plecami. Ola. Przysiadłyśmy na herbatkę i chwilkę rozmowy. Usłyszałam: “Wiesz co? Jestem już zmęczona. Udało mi się wyrwać na trochę, bo teściowa zajęła się dzieckiem. Czasami mam już dość...”

Wróciłam do domu, wpakowałam film do aparatu (“cholera! coś nie działa”) strzeliłam na próbę kilka fotek (jedną strzelono mnie). Punkt 18-ta poszłam w “plener”, bo akurat cienie zaczęły się kłaść między drzewami. “Idziesz ze mną?” – spytałam matkę przed wyjściem.

Szłyśmy, a ona wskazywała mi palcem ładne miejsca. Rozmawiałyśmy, znowu było miło.  Wracałam już sama – czekałam na lepsze słońce, ale gdzieś mi uciekło. Po powrocie czekała na mnie kolacja. I uśmiech... Kurde, i jak tu jej nie kochać?!...

Za jakiś czas telefon: “Nie wygłupiaj się. Majówka a ty siedzisz w domu. Trzeba się koniecznie gdzieś wybrać!” No, trzeba. Jestem za. Więc kiedy?

Wieczorny film na “Ale Kino” nie obejrzany do końca, ale za to rozdział z książki doczytany [czemu oczywiście winne padnięte blogi! :-)]

Położyłam się spać chyba jakoś przed dwunastą...

PS. Mój pierwszy dzień maja 2004.  Warto było to utrwalać?...

Bez tytułu
Autor: solei
01 maja 2004, 20:19

Bo że wiosna miłosna zagościła wraz z majowym miesiącem...

“Od wielu lat przemierzam krainę ludzi i nie przestudiowałem jeszcze do końca wszystkich odmian “człowieka zmysłowego” (jak nazywają się niekiedy poddani Erosa niezdolnego do lotu). Tu błąka się jakiś zakochany, lecz zakochany tylko w swojej namiętności. Tam inny obnosi swe bogate uczucia niczym wstęgi orderów. Tutaj ktoś rozkoszuje się przygodą swojej fascynacji. Tam inny obserwuje w uniesieniu spektakl własnego rzekomego oddania się. Tutaj ktoś kolekcjonuje wzruszenia. Ktoś pozwala grać “sile”. Ktoś pyszni się nie swoją żywotnością. Ktoś zabawia się, występując jednocześnie jako on sam i jako całkiem do niego niepodobny idol. Ktoś grzeje się przy ogniu tego, kto przypadł mu w udziale. Ktoś inny eksperymentuje. I tak dalej, i tak dalej – rozmaici zwierciadlani monologiści w komnacie najbardziej poufnego dialogu!”

Martin Buber “Ja i Ty”

... i żeby nie było tu tak pusto.

No i żeby zejść trochę na ziemię. Albo żeby raczej nie wchodzić za wysoko... Pełna dowolność.

Tymczasem.