05 czerwca 2004, 02:48
Zazdroszczę niektórym tego spokoju. Tego zdystansowania się do rzeczy niepewnych. Tej harmonii emocji adekwatnych do wszelkich okoliczności. Wykresu pulsu w postaci linii prostej, przerywanej drgnięciami jedynie wtedy, gdy głupotą byłoby pozostawać obojęt
nym. I tego uśmiechu tkwiącego na twarzy mimo “kryzysowej” sytuacji, tego spojrzenia siejącego otuchę, tego głosu: “zobaczymy jak będzie, nie ma się co denerwować na zapas”...Lepiej jest płynąć po gładkim morzu, prosto do celu, niż huśtać się na spienionej fali unoszącej do góry, by za moment mdląco opuścić w dół. Można nieopatrznie wylecieć za burtę.
Huśtam się na tych falach własnych emocji. Zapalam się i gasnę z zastraszającą prędkością. Wystarczy kilka odpowiednich słów, by unieść mnie na wyżynę, albo o kilka za mało, bym opadła w rozczarowanie. Jedno spojrzenie, gest, bym poczuła lawinę rozpierającej radości, a za moment przygnębienie po trudniejszej informacji. Potrafię wstać rano ze śpiewem na ustach, by wieczorem ubolewać nad marnością życia. Jest
albo dobrze, albo źle. Nigdy tak sobie. Jest albo biało, albo czarno – nie szaro.Jestem zewnątrz sterowna. Zero stabilności. Zero dojrzałości.
Co za pierwszorzędna jazda. Dostaję już mdłości. Klasyczna choroba morska.
Pilnie potrzebuję pasy bezpieczeń
stwa.
PS. A na imprezach o nie trudno. Powinnam już to wiedzieć!