30 kwietnia 2007, 12:05
Przedziwne zjawisko zaobserwowałam ostatnio – że kreatywność dopada mnie tylko w pracy. Łatwo mi się wtedy pisze zarówno teksty do prezentacji jak i notki na bloga :) Przedziwnym zjawisko zostało nazwane z racji niesprzyjających procesowi tworzenia warunków – pod moim oknem zbiera się banda palaczy i jakkolwiek wiewy niosą, mój antynikotynowy nos trutkę zawsze wyczuje. Ponadto tak się składa, że przy uroczej ostatnimi czasy aurze, dyskusje na papierosku nabierają rozpędu (i długości) i swą pikanterią uniemożliwiają skupienie na pracy… Ale w szczegóły wdawała się tu nie będę, bo niezbyt fajnie byłoby przeczytać w komentarzach, że autor owych słów się odnalazł i żąda jakiejś tantiemy za wykorzystanie jego nocnej przygody do rozbawienia blogowej społeczności (a co gorsza planuje do mnie wpaść z wizytą – wiedząc w końcu, pod którym oknem fajczył i gdzie szukać roznosiciela plotek). Tak więc wszelkie kwestie przemilczę sygnalizując jedynie, że będąc w pracy nierzadko wyciągam nogi na biurku i sącząc popołudniową kawkę relaksuję się przy opływających w szczegóły opowieściach nocy wiosennej i trelach równie żarliwego ptactwa.
I czy to jest powodem nasilenia mej kreatywności, czy może sam fakt, że miło jest, gdy słońce w plecy praży, napełniając pokój życiodajną energią – diabli wiedzą. Fakt pozostaje faktem, że… jakby to desperacko nie zabrzmiało, wolę ostatnio spędzać czas w pracy niż mieć dzień wolny! Co za tym idzie najbliższe cztery dni wolnego (na szczęście w weekend mam zjazd na uczelni… pisałam już, że zaczęłam podyplomówkę?) przysporzą mi niezmiernie dużo smutku i goryczy. Nie muszę chyba mówić, że majówkowe plany odeszły w zapomnienie w momencie nagłego zakończenia romansu? Do tego rzesza znajomych wyemigrowała w góry i mazury, a pozostałe przypadki żonato – mężate, uwiązane do stolicy spłacanym kredytem mieszkaniowym, powodują u mnie chęć wykrzyknięcia, że trójkąty są przecież nie w modzie, więc daruję sobie dreptanie za nimi po Polach Mokotowskich, czy Starówce i wysłuchiwanie opowieści o trudach małżeńskiego życia… Alternatywą niech będzie spotkanie się z Tusiai w jakimś klubie, lub wspólne piwko przy hałasie ruchliwej ulicy – ale to sprawy na dłuższą metę nie załatwi…
Jakaś forma permanentnego smutku i melancholii mnie w domu dopada, mimo równie intensywnie rozświetlającego mieszkanie słońca. Czy to wspomnienia powracają, czy może świadomość, że w domu to sama ze sobą tkwię i nie mogę przywdziać tej maski wesołości i beztroski, czy może w końcu fakt, że nie mogę liczyć na żadną rozrywkę i odwiedziny.. Takie jak w tym momencie – wpadli właśnie do mnie informatycy, by zainstalować nowe oprogramowanie. A że panowie młodzi i wygadani, to czysta przyjemność spędzać z nimi czas - siedzieli tu prawie godzinę :)
Obstawiam jednak te wspomnienia i brak osób do odgarnięcia tych myśli. Brak osoby do powstrzymania mnie przed oglądaniem zdjęć ze wspólnych wyjazdów i brak osoby, która powie, że nie był tego wszystkiego wart…
Zabieram więc ostatnio pracę do domu, bo siedząc tu nie mogę się skupić, a w domu za to potrzebuję jakiegokolwiek materiału do skupienia i oderwania myśli. Tylko jest jedno małe „ale” – w domu nie dopada mnie kreatywność.