11 lipca 2006, 20:37
Nie damy rady pozszywać tych skrawków. Igła rwie się naprzód, toruje drogę, wciska się w dziurki, a na nitce ciągle supły się tworzą. W miejscu rozplątanego jednego, pojawia się kolejny i następny. I opornie, coraz oporniej przychodzi je rozsupływać, a tkanina rwie się i rozchodzi w dwie różne strony.
Nie wiem skąd się biorą te sprzeczki, kłótnie i trzaskanie drzwiami. Wydaje mi się, że mam takie pozytywne nastawienie do sprawy, że tak bardzo chcę walczyć, by zażegnać ten tlący się od ponad dwóch miesięcy kryzys, że wystarczy odrobinę więcej uśmiechu i luzu, by nie dać się sprowokować i patrzeć na niektóre kwestie przez palce. A jednak kiedy przychodzi do zwykłych rozmów, spięcia i drażliwe tematy pojawiają się niewiadomo skąd. Wtedy cały mój luz szlag trafia i wybucham tak łatwo, jakbym nie miała już cierpliwości guzdrać się ze splątaną nitką, więc ciągnę ją zajadle do przodu, byleby tylko jakoś to było...
Chyba rzeczywiście nie mam już tej cierpliwości. Jestem strasznie zmęczona i zirytowana faktem, że ciągle nie jest wystarczająco dobrze, by „być”. I ciągle głowę zaprząta mi myśl, że najwyższa pora się rozstać, bo jesteśmy sobie coraz bardziej obcy.
Sama już nie wiem, czy to ja się poddałam i zaprzestałam tej walki w pojedynkę, czy to on już dawno temu położył na nas krzyżyk.