07 października 2005, 17:52
Rozmowy, dyskusje, wyjaśnianie, złość, łzy i trzaskanie drzwiami.
I w końcu mimowolnie, a któryś raz z kolei, nasuwająca się myśl, że wszelkie konflikty wynikają z nieumiejętnej komunikacji.
Bo ja myślę, że ty to, i taki był motyw, i mnie się wydaje, i w ogóle ja to wiem o co Ci chodzi, więc już się nie tłumacz. Nadinterpretacje, błędne konkluzje i bardzo często po prostu krystalizowanie we wnioskach wyciąganych z postępowania drugiej osoby, własnych lęków, obaw czy nadziei. Patrzymy na innych przez pryzmat samych siebie i wsadzamy ludziom w usta własne myśli: strachy i zmory. Stąd do żalu, skarg, zarzutów i rzucania szklanką niedaleka droga.
A wniosek przecież taki prosty: po prostu zaburzona komunikacja.
Niby truizm. Tylko dlaczego tak niedostrzegalny? Dlaczego na najbardziej oczywiste prawdy zawsze mamy zamknięte oczy i dotąd nie uwierzymy, póki nie odczujemy ich na własnych gnatach?... – pytanie retoryczne.
Przez bardzo długi okres żywiłam przekonanie, że rozmową, wspartą na ogromnych chęciach i zaangażowaniu, można wyjaśnić sobie wszystko. Coraz częściej jednak widzę, że myśl od słowa oddziela ogromna przepaść, stworzona – banalnie – przez postawę drugiego człowieka.
..
Ale może między innymi na tym życie polega, by ustawicznie i wytrwale poszukiwać tego mostu łączącego nas z tą drugą stroną urwiska.
Lub też by zdać sobie w końcu sprawę, że żaden most nie istnieje, a jedyna możliwość kontaktu to nasz głośny krzyk i w efekcie tego echo, które odbite i zniekształcone do granic zrozumiałości, dotrze w końcu do uszu rozmówcy.