Archiwum 24 czerwca 2005


Bez tytułu
Autor: solei
24 czerwca 2005, 22:25

Przed południem coś mnie tknęło i z pasją zabrałam się za sprzątanie. Po południu równie intensywnie zachciało mi się kupić sobie krem. (– podejrzane zachcianki znudzonej kobiety, która nie może znaleźć sobie miejsca po źle umówionym, więc odwołanym, spotkaniu z facetem.)
Powędrowałam więc wolnym krokiem do pobliskiego CH, sycąc słońcem skórę a jednocześnie kalecząc nim oczy. Szłam leniwie, od niechcenia i z „pustką w głowie”, nie zdając sobie sprawy, że przyjdzie mi niedługo porządkować myślowy chaos – nagle, bo w momencie zetknięcia się z dawno nie widzianymi osobami.
Pierwszy nawinął się kolega z podstawówki. Oślepiona słońcem, nie zauważyłam go na tyle wcześnie, by móc go ominąć szerokim łukiem. Powiedział „cześć”, ale głosem ściszonym i niepewnym, bo moja mina i uciekający wzrok wskazywały na niechęć do nawiązywania rozmowy. Odpowiedziałam i zatrzymałam się wpół kroku. Pojawiła się głupia, zdawkowa wymiana zdań, typu: „Co słychać?” „Eee…po staremu. A co u ciebie?”... Uwięzieni w trochę już zapomnianych formach grzeczności sililiśmy się na uśmiech. Szybko zakończyłam rozmowę i z ulgą poszłam dalej. Podstawówka to dawno zamknięty rozdział i niekoniecznie mam ochotę powracać do znajomości z tamtego okresu. Stara warszawska Wola wciąga w swój brudny, podziemny klimat nawet dobrze rokujących, piątkowych uczniów – takich, jakim dawniej był ów kolega, a u którego dzisiaj zauważyłam lukę w uzębieniu, charakterystyczne szramy na twarzy i zacięty wyraz przekrwionych oczu.
W samym CH spotkałam koleżankę ze studiów. Nie zdołałyśmy jednak porozmawiać, bo zajęta była rozmową telefoniczną… Typ dziewczyny, która mimo dziennych studiów ima się dorywczych prac i dobrze radzi sobie na każdym polu. Typ dziewczyny, która zawsze i wszędzie da sobie radę, jest ładna, przebojowa i bystra. To typ, którym moi rodzice chcieliby, abym była ja. Ale chyba nie jestem. I w tym tkwi mój błąd.
Kiedy byłam już w pobliżu domu, o mało nie wpadłam na koleżankę ze szkoły średniej. Szła na spacer ze swoim rocznym synkiem – rozkosznym, wesołym i słodko ufnym chłopcem (z rodzaju tych dzieci, które można zobaczyć w reklamach telewizyjnych). Przystanęłyśmy w cieniu na chwilę rozmowy. Zaczęła wypytywać, co wiem o losach naszych kolegów ze szkoły, ale tematu nie pociągnęłam, bo wiem niewiele. Zaczęła więc wspominać o swoim małżeństwie, ciąży i macierzyństwie, i była przy tym tak wesoła i pełna optymizmu, że gdyby celem jej przemówienia było namówienie mnie do zakupu pasty do zębów o smaku maku, to na pewno by jej się to udało. Wzbudziła więc u mnie, dosyć szczery, zachwyt nad faktem bycia mamą wesołego bobasa i może bym i zaczęła się nad taką opcją zastanawiać, gdyby nie jej nagłe wyznanie o początkowym osamotnieniu w opiece nad dzieckiem (jej mąż ma 32 lata, jest statecznym i dojrzałym mężczyzną, ale w momencie pojawienia się na świecie dziecka, nie potrafił się odnaleźć w nawale obowiązków i zostawiał ją ze wszystkim samą. Nie ma więc gwarancji, że nawet mężczyzna mówiący, jak bardzo pragnie dziecka, będzie potrafił wywiązywać się z tych nagle pojawiających się obciążeń, - więc co dopiero mówić o facecie, który zdecydowanie podkreśla, iż na ojcostwo nie jest jeszcze gotowy…). Przerwane przez nią studia i praca, zmęczenie psychiczne i fizyczne, burza hormonalna. To wszystko nie spowodowało jednak, by nie pragnęła polecać innym stanu macierzyńskiego. Wręcz przeciwnie – zaznaczyła, że naprawdę nie ma co zwlekać…

Trzy spotkania symbolizujące trzy etapy mojego życia, a przy tym niemalże trzy możliwe ścieżki życia. Pierwsze : życie „zgarbione” pod prawem, drugie – dynamizm i kariera, trzecie – stateczność… Dało do myślenia ;)

Dziwny był ten dzień.