07 czerwca 2005, 22:53
Pamiętam dobrze niezbyt udane kolonie roku bodajże 1993, a szczególnie taką jedną moją koleżankę z pokoju - Kasię.
Kasia pięknym była dziewczęciem : o włosach płowych jak żyto i skórze śniadej, o odcieniu dobrze zastanego miodu lipowo – gryczanego. Do tego piękne miała nogi. A że nos nieco zbyt duży i oczy jakieś takie niewyraźne, to wcale jej nie przeszkadzało być całkiem niezłą laską o sporym wzięciu. No więc spodobała się Kasia Takiemu – no – jednemu, który rezolutnie postanowił poprosić Kasię o chodzenie. Dziewczyna blond włosy miała, ale stereotypu blondynki bynajmniej nie potwierdzała. Usłyszawszy propozycję Tego – no – jednego, odrzekła, że przemyśli sprawę i da mu znać w odpowiednim czasie. Tego samego wieczora usiadła wygodnie w łóżeczku, z kartką i ołówkiem w ręku, po czym dokładnie spisała wszystkie plusy i minusy ewentualnego chodzenia z Tym – no – jednym. I oczywiście wcale jej nie przeszkadzało, że Tego – no – jednego, jako że poznali się zaledwie dwa dni temu, kompletnie nie znała. Powzięła jednak dzielna Kasia decyzję, iż zdecydowanie minusy przeważają – o całe dwie cechy, stąd też z chodzenia z Tym – no – jednym na pewno nic nie będzie, więc cóż – nie ma co zaczynać.
Morał z tej „nie – bajki” wynika taki, że o ile ową Kasię w duchu wyśmiałam, o tyle dziś miałabym ochotę postąpić zupełnie jak ona: wziąć do ręki kartkę i ołówek i spisać dokładnie wszelkie za i przeciw mojego bycia z P., by na tej podstawie rokować na przyszłość i decydować np.: czy podejmować próbę wspólnego mieszkania (choćby zaledwie półtoramiesięczną) i czy po mojej obronie wyjeżdżać wspólnie do UK na jego roczny kontrakt.
Po takiej chwili przychodzi mi jednak na myśl, że wszelkie spisywanie i zamykanie teraźniejszości w klauzuli obowiązującej ważności, prowadzi do chorendalnych pomyłek, bo przecież człowiek zmiennym jest i dokonuje przeklasyfikowania zarówno swoich wartości, jak i idących za tym zachowań. I wraz z upływem naszego wspólnego czasu na nowo kształtuje się zarówno on jak i ja. To relacja zwrotna.
Co ma więc na celu to prowokowanie i warunkowanie swojego myślenia spisanymi w przeszłości przymiotnikami? Otwarcie oczu? Uświadomienie sobie, wcale nie wydającej się oczywistą, oczywistości? Czy może desperacki krok niedojrzałej jeszcze psychiki w krytycznym momencie – nagłej konieczności podjęcia decyzji?
O ile niektórzy – Ci dojrzali i mądrzy – mówią: Co tak kalkulujesz? Zdaj się na uczucia! „Serce samo ci powie” ; o tyle po fakcie oświadczają z wyższością : Dziewczyno, gdzieś ty miała rozum? Nie umiałaś odczytać znaków, które wcześniej ci wysyłał?...
Trudno oderwać uczucia od rozumu, szczególnie gdy ta pierwsza fascynacja opada i zaczyna się dostrzegać wyłaniającą się spod maski twarz.
A jeszcze rozbrajająco działają na mnie wypowiedzi kobiet, mówiące o swoistym egoizmie uczuciowym – rozkładaniu mężczyzny na części pierwsze w celu wykrycia jego „właściwości” i kolejno decydowaniu, czy aby nie wymienić go na nowszy model. Bo przecież najważniejsze jest, aby cenić siebie i nie stawiać się na pozycji ofiary.
Po czym padające kolejno słowa ekspertów, podkreślające ważność świadomości własnych wad i odrobiny samokrytycyzmu. Bo w końcu same nie będąc ideałami, nie możemy oczekiwać, że spotkamy idealnych partnerów.
Wszyscy uwielbiają udzielać rady. Coraz częściej jednak za pośrednictwem mediów. I o ile mówią – kieruj się sercem, o tyle zaraz podają - przepis na udany związek. Ci wszyscy eksperci od udanych związków, wprowadzają w rezultacie większy mętlik w głowach, niż nieporęczny fryzjer we włosach.
Ale chociaż można zmienić kanał, czy wyrzucić gazetę, to nie uda się uciec od społecznego wpływu, który coraz częściej narzuca, co powinno się myśleć i jak czuć, by było dobrze i udanie i w ogóle cacy jak w komedii romantycznej.
Przepis na związek tuż obok przepisu na babkę z kremem, a pomiędzy tym nie ma miejsca na zarówno myślenie jak i na uczucia.
Czy ja nie czuję? Czy nie czuję, że czuję czy powinniśmy być razem, czy może: „nawet nie ma co zaczynać”?
Ale zaraz, zaraz… o czym to ja chciałam rzec?
Ach tak: Ostatnia sesja za mną! Pięć i pół roku studiowania przeminęło z wiatrem, a jedyną tego konsekwencją jest stwierdzenie mamy, że rozumie, iż teraz wybieram się na studia doktoranckie… Tiaa ;-)