11 września 2004, 10:05
Definiując nie mogące być zdefiniowanymi. Doszukując się sensu w bezsensownych gestach i półsłowach. Czasami nic nie znaczących, czasami tak wieloznacznych, że nieodgadnionych dla samego nadawcy. Biegam z lupą, węszę, obserwuję – domyślam się, odgaduję, uśmiecham, obrażam, albo przebaczam, lub tracę pewność… – ech, jak dziecko.
I niby wiem, niby rozumiem, ale nie wiem i nie rozumiem. Co innego wiedzieć – bo przecież ojciec, brat, koledzy, inni mężczyźni w mym otoczeniu (do tego wszystkiego tona literatury – dobrej), a co innego wiedzieć, kiedy wytężając zmysły doszukuję się prawdy w Jego spojrzeniu… Prawda. – Jakby mogła ona istnieć jako obiektywny twór. Nie istnieje. Może więc poszukuję przytaknięcia dla własnych nadziei i lęków.
To ta sinusoida – dni, emocji czy pozytywów; huśtawka wydarzeń. Wiruję sobie na niej z coraz większym trudem łapiąc oddech i orientację.
tak jakoś; po prostu; banalnie;