Archiwum 25 sierpnia 2004


Bez tytułu
Autor: solei
25 sierpnia 2004, 21:41

„Myślę sobie, że nie jest źle” – to tak za każdym razem, gdy nachodzą wątpliwości.

Patrzę na swe dłonie – przykopcone słońcem zupełnie jak dekolt… dekolt ów uwieczniony został przez kolegę na jednym ze zdjęć – bezczelne ujęcie wykonywane z bezczelnym uśmiechem i wesołym stwierdzeniem: „Pawełek osiwieje z zazdrości”. Nie osiwiał. Widział dziś zdjęcia i jedyną reakcją był szeroki uśmiech.

Patrzę na swe nogi – w porównaniu do reszty ciała, pozostały wyjątkowo jasne. Takie jakieś outsidery -  równie niezależnie od chęci, przytupujące na dyskotekach… A dyskoteki nie były najlepsze. Na jednej zabito chłopaka i zgwałcono mu dziewczynę (akurat w ten wieczór, gdy o mało nie zdecydowaliśmy się, by tam zawitać), na innej o włos nie wywołałam draki – było tak ciasno, że wiecznie czułam czyjeś łokcie w swych żebrach, aż w końcu, gdy popchnięto na mnie kogoś, nie wytrzymałam i oddałam... Dzięki Bogu że miałam „ochronę” przy boku…

Patrzę na swą twarz… cholera. Wystawiana do słońca, nie osłaniana na plaży, odznacza się ciemnym blaskiem i pogłębionymi bruzdkami wokół oczu. Za dużo słońca czy za dużo uśmiechów? Początki kurzych łapek.

A przecież pogoda zanadto nie dopisywała. Wstawałam o 9-tej rano, by pół godziny później wędrować przez miasto na plażę i zawróciwszy w połowie drogi, wracać krokiem jednostajnie przyspieszonym goniona przez czarną chmurę deszczową…

Wstać o 9-tej to był wyczyn. Wieczorne alkoholowe maratony zaczynały być męczące – wyjechałam by odpocząć czy się zmęczyć?… pytanie retoryczne. Wstawałam jednak o 9-tej bo cholernie szkoda było dnia. Oni nie wstawali. Wędrowałam więc sama przez wyciszone miasteczko, a w głowie mogłam mieć pustkę… To takie chwile, gdy myśli mogą być rozpierzchnięte zupełnie jak te chmury nad głową. Totalnie zakręcone i totalnie zwrotne. Nie uchwycisz… Nie chwytałam. Wracałam w deszczu zaliczając po drodze delikatesy, bo przecież cholera znowu nic na śniadanie nie było. Ich wieczorne „wyżeranie na zakąskę” zaczynało być męczące dla portfela [lodówka w pokoju to błąd].

A później były te dni – zapełniane zajęciami niczym okna kitem. Łatanie dziur… I wbrew pozorom to łatanie wychodziło nam na dobre. Nic nie planowane, żadnych grafików, tylko pytanie własnego lenia: „na co masz dziś chrapkę? hm?”. Później zaledwie kłótnie czyj leń przeforsuje swój kaprys, bo co jak co, ale typem leni różniliśmy się diametralnie…  I nie tylko tym się różniliśmy… Może czasem lepiej jest nie poznawać tak blisko ludzi, tylko pozwolić im pozostać w tej miłej masce „okazjonalności”. Wtedy można powiedzieć: mam tylu sympatycznych znajomych!...

I tak to było.

I nie tylko tyle, bo dużo więcej. Szkoda jednak czasu na spisywanie…A tak w ogóle, to już nie wiem co chciałam tu napisać… Po prostu popłynęło sobie zdanie po zdaniu.

To napisałam wczoraj. A dziś mogę jedynie powiedzieć: nie pamiętam, że gdziekolwiek byłam. Już żyję warszawskim trybem. Jedynie zdjęcia (około 300) stanowią dowód tygodniowej nieobecności w codzienności.

Ta codzienność wbrew pozorom mnie cieszy. W niej jest Paweł... Miałam dobrą motywację do powrotu.

 

To rzeczywiście był trudny tydzień bez niego.