14 sierpnia 2004, 19:57
Piękne słońce pojawiło się nad Warszawą, mimo, że cały dzień lało jak z cebra.
Dziwne, że tak często dopiero wieczory stają się pogodne.
Jakoś więc nie pasuje do otoczenia ten mój nostalgiczny nastrój: katuję Sade – z jej King Of Sorrow, czy By Your Side, i Branford Marsalis – Harlem Blues. Wczoraj ściągane mp3 - to podobno szaleństwo przy świeżo sformatowanym twardym dysku… Nie wiem. Nie wnikam. Najwyżej sformatuję ponownie.
Myślowy entliczek pentliczek. Siedzę, piszę, słucham muzyki, kończę tabliczkę czekolady, podjadam resztki obiadu – zamiast przynajmniej przejrzeć co powinnam spakować.
Nie mogę się skupić. Nawet pisanie mi nie idzie. Jeszcze jestem pod wrażeniem zaskakującego zakończenia, dopiero co obejrzanej, „Osady”, jeszcze czuję (dziś wyjątkowo silny i czuły) Pawła uścisk na mym ramieniu, jeszcze w głowie plącze się pytanie, zerkającej z uśmiechem matki: „No i co? Pożegnaliście się w końcu?” … Nie pożegnaliśmy się. Jeszcze przyjedzie do mnie jutro – wyściskać mnie i upewnić się, że brat będzie miał mnie na oku – żeby żaden blondyn nie śmiał się do mnie przystawiać (dobre sobie)… Siedem dni w Mielnie ze znajomymi – w jakimś niezłym pensjonacie, blisko do morza, blisko do knajp, zapowiedź szampańskiej zabawy – a ja siedzę smętna z poczuciem, że to będzie trudny tydzień bez niego. Nie dostał urlopu.
Muszę się powoli pakować.
Morza szum, ptaków śpiew – tylko pogoda fochy stroi…