14 lutego 2004, 09:42
Wieczór w piątek trzynastego. Wychodzę z domu. Miałam być ładnie ubrana lecz trudno spełnić ten warunek, gdy spowija nas mróz, wzmacniany konwulsyjnymi podmuchami wichru. Stopy me zapakowane w ciepłe buciory, nad nimi majtają się jeansy ograniczane w swej wolności przez długi, puchowy płaszcz otulający mnie aż po czubek głowy – w chwilach zwątpienia naciągam na czapkę kaptur. Jednym słowem: opakowana słodko, niczym walentynkowy prezent, wędruję pełna nadziei na świetną zabawę...
Spotykamy się w Centrum. Decyzja zapada dosyć szybko: kierunek Chmielna i okolice – w zależności co nam po drodze w oko wpadnie. Nie wpada nic – poza nowo dostrzeżonym Sfinksem iskrzącym się na rogu Chmielnej i Kruczej. Z westchnieniem rezygnujemy z zawitania w jego tanie i smaczne progi – już z daleka widać tłumy gości wylewające się przez okna.
Drepczemy jednak dalej w przekonaniu, że w “taki wieczór” w centrum miasta nie sposób nie znaleźć ciekawej knajpy. Przepływamy przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i wtedy bez wymiany słów wiemy, że zmierzamy wprost na Starówkę. Tam już prosta sprawa: jeden pub – ale wchodzimy i wychodzimy w tym samym tempie; drugi – jakaś szczurza nora, widok pryszczatego nastolatka w otoczeniu kumpli odstrasza nas na starcie; trzeci – o! tu nawet zdejmujemy kurtki, sadowimy się przy stoliku, przeglądamy karty i dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że otaczają nas spore grupki rozchwianych piwkiem seniorów przyglądających się nam ciekawie. Zwijamy żagle i odpływamy zdegustowane (choć już nie wiem, kto zniesmaczył się bardziej: my, czy kelnerki zbierające po nas karty). Nie bardzo wiedząc gdzie dalej iść powracamy do lokalu nr 1. Oddajemy szatniarzowi kurtki i schodzimy na dół. Naszym oczom ukazują się kameralne zakamarki pełne tulących się par i brak jakiegokolwiek wolnego stolika. Coraz bardziej zirytowane wracamy po okrycia z zamiarem wyjścia i rozłożenia biwaku pod gołym niebem. Szatniarz jednak proponuje nam stoliki piętro wyżej. Zamawiamy jakieś niebieskie drinki – bodajże niebieskiego Bolsa z sokiem grejpfrutowym i sączymy go rozglądając się po pustej sali. Na dole tłum szczeniactwa a tu za towarzystwo robi jedynie zbyt głośna muzyka i jakaś para fajcząca w rogu sali...
Rozważamy kolejną, kuszącą mnie od początku wieczoru opcję: tajemniczy pub usytuowany gdzieś w podwórkach Starówki, w którym pracuje równie tajemniczy barman polecany mi dzień wcześniej przez panią od angielskiego: “Ależ pani I., niech pani koniecznie tam dziś pójdzie! Mój syn nie będzie miał nic przeciwko. Pracuje tam, ale dziś organizuje swoje 26-te urodziny, więc będzie dobra zabawa. Właśnie rozstał się ze swoją dziewczyną. Niech pani pójdzie! Koniecznie! Już pani tłumaczę jak tam dojść...” Nie poszłam w czwartek, z oczywistych powodów, ale skoro w piątek jestem już tak blisko, to czemu nie sprawdzić tak gorąco polecanego “pubu”? Tym bardziej, że na porannych zajęciach pierwsze pytanie, skierowane do mnie przez panią profesor, brzmiało: “I co pani I.? Była pani??...” Wepchnięta mi do podręcznika reklamówka knajpy ewidentnie świadczyła, że będę tam mile widziana również poza owym czwartkiem... No więc: postanowione. Idziemy dziarsko przez ciemne podwórko, skręcamy za róg, wchodzimy na wskazaną uliczkę, dostrzegamy nr domu i rozglądamy się za jakimkolwiek szyldem. Nie ma szyldu, nie ma nawet nalepki piwa na drzwiach a jedyną możliwą informacją zdaje się być człowiek kręcący się nerwowo z komórką przy uchu. Obydwie patrzymy na siebie niepewnie: facet chyba podenerwowany rozmową, więc prosić go o radę raczej nie wypada. Zastanawiamy się chwilkę, patrzymy na podejrzane, uchylone, metalowe wrota i ciemności bijące z ich wnętrza... “Przepraszam pana. Czy jest tu gdzieś pub?” “Tu” – warczy w odpowiedzi nie przerywając rozmowy, a wskazując kierunek skinieniem głowy. Patrzymy ponownie na siebie – żadna nie chce wejść pierwsza. Mężczyzna kończy rozmowę i pyta: “Jak się ma nazywać?” “ee... nie wiemy”. Spogląda na nas niesympatycznie, ale wchodzi pierwszy i prowadzi nas przez jakiś odstraszający przedsionek prosto w stronę obrazka na ścianie. Okazuje się, że to są drzwi. Facet otwiera je przed nami, by za moment z hukiem zamknąć, zostając jednak samemu na zewnątrz... Patrzymy osłupiałe. Przed nami rozciąga się ogromna hala upstrzona jakimiś kosmicznymi sprzętami i łóżkami przy stolikach. W pewnym oddaleniu majaczy kilku gości popalających fajki, wyglądających z daleka jak dzieci kwiaty i kompletnie nie zwracających na nas uwagi. Stoimy i gapimy się na to wszystko jak kretynki. Po paru sekundach nasz informator pojawia się ponownie: mija nas obojętnie i zmierza ku tamtym, w sposób tak pewny, jakby był co najmniej we własnym lokalu... Wtedy przebiega mi przez głowę myśl, że to może być owy “tajemniczy barman” we własnej osobie i – cóż – naszego pierwszego kontaktu zdecydowanie nie można zaliczyć do udanych... Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko odwrócić się i wyjść, co też niezwłocznie robimy...
I znowu drepczemy po mrozie. Śmiejemy się głośno w celu zrzucenia z siebie resztek zaskoczenia, ale – mnie przynajmniej – to się nie udaje. Tuż za rogiem wpadam na pędzącego gdzieś mojego eks-szefa. “O rany! Cześć!!” – krzyczy całując mnie poufale w policzek. “A co wy tu dziewczyny robicie?”... Opisujemy mu właśnie opuszczony lokal i w rezultacie słyszymy zdziwienie: “A dlaczego teraz tu przyjechałyście? Tu się bywa tylko w godzinach after dinner”... Na pożegnanie rzuca mi przelotne “Co słychać?” i, o dziwo słucha, dając jednak mimowolnie krok do tyłu co średnio trzecią sekundę mego odpowiadania. W końcu leci dalej załatwiać interesy, a my, coraz bardziej rozczarowane wieczorem, postanawiamy zostać w pierwszym pubie na jaki trafimy idąc wprost przed siebie. I w taki oto sposób dochodzimy do... Pizzy Hut. Lokal pełen klientów, oferuje nam widok samych par wokoło. Ja na wprost oczu mam ciekawą twarz bruneta, a przyjaciółka równie przystojnego szatyna. Pizza ma więc dodatkową przyprawę! Do tego pikanterii dodają zdegustowane, aż w końcu pełne wobec nas agresji, spojrzenia partnerek owych panów, kiedy podążając za ich zerknięciami, natrafiają na nasze twarze... Przyznaję po czasie, że o ile miłe jest niedwuznaczne, przydługie skrzyżowanie wzroku z oczami ciekawego mężczyzny, o tyle fakt, że robi on to siedząc w towarzystwie własnej kobiety, stanowi dla niego minus. Ale przyjaciółka oceniła sytuację jednym sformułowaniem: “Zawsze kusi mnie, by podejść do takiego i zostawić mu na stoliku kartkę z moim numerem telefonu”... Wychodzimy.
Najedzone – przejedzone, rozbawione, ale nie zabawione, rozjeżdżamy się do własnych domów. Plan wieczoru nie przebiegł pomyślnie. Główne postulaty nie zostały zrealizowane... choć teraz wiem, że były one zbędne. Ale żałować nie ma czego. Przynajmniej było ciekawie.
I oczywiście zapomniałam dodać: szukając lokalu spotkałyśmy tego słynnego boksera wagi średniej czy lekkiej [nie kojarzę teraz nazwiska, ale ogólnie jest dobrze znany]. Był z "sympatycznym" kolegą, który zaczepiając nas zaczął psy wieszać na policjantach..- czyżby niezły sposób na podryw?