Archiwum 05 grudnia 2003


W życiu nie ma nic za darmo?...
Autor: solei
05 grudnia 2003, 22:10

Studia – wymarzone przez niektórych nastolatków, opluwane przez niektórych świeżych magistrów. Można je skończyć, otrzymać papier, a w głowie mieć papkę zamiast światopoglądu. Różne są postawy wykładowców (rzadko kiedy prawdziwie zachęcające do przedmiotu) a pomysłowo – olewcze nastawienia studentów.

Czasem jednak zdarzają się zajęcia, które powodują odrobinę zastanowienia: “czy na pewno wszystko jest takie oczywiste, jak się wydaje?”.

Altruizm – rzeczywiście istnieje, czy to tylko “lepsza strona” egoizmu?

Burzliwa była, dziś na ćwiczeniach, dyskusja nad tym tematem i wcale nie owocna. Powstały dwa fronty – jak zwykle: orędowników i przeciwników. Jedni krzyczeli, że sztandarowy przykład stanowi Matka Teresa, drudzy go obalali w stwierdzeniu, że “z każdym dobrym uczynkiem Matka miała jeden stopień bliżej do nieba”... Koleżanka stwierdziła, że pracuje jako wolontariuszka w ratownictwie, po czym usłyszała, że przyjemność, jaką się z tego czerpie, jest dla wielu ogromnym wynagrodzeniem... Na każdy argument od razu pojawiała się kontra.

A co ja o tym myślałam?

Ja siedziałam dziś cichutko bo dzień fatalnie mi się zaczął i nie miałam ochoty na scysje . W ogóle publiczne debaty niespecjalnie mnie pociągają. W czasie ich trwania poziom adrenaliny skacze uczestnikom w zastraszającym tempie i można niepostrzeżenie z “przyjaciela zrobić sobie wroga”. Parę słów nieodpowiednich, kilka nie– wspierających uwag aby podkopać swoją pozycję w oczach znajomych : wiele bowiem osób nagradzającym zachowaniem zjednuje sobie przyjaciół. Takich “przyjaciół”, którzy dadzą im siłę w radzeniu sobie z przeciwnościami, którzy klepną ich po ramieniu i poprą w najbardziej kretyńskiej sytuacji – nawet, gdy w duchu nie zgadzają się... Nic nie warci przyjaciele? Pewnie tak – ale za to jacy wygodni, kiedy trzeba trwać przy nich, w grupie formalnej...

Nie jest czynem bezinteresownym danie koleżance notatek z wykładu, czy pomoc jej w czasie egzaminu, nawet jeśli oficjalnie nie żądam nic w zamian. Mimo, że ją bardzo lubię, czynem tym zjednuję sobie jej przychylność. Za rok, prosząc, by poleciła mnie w pracy, uderzę w jej “poczucie zobowiązania” i wdzięczności (-sytuacja autentyczna).

Nasuwa mi się tu porównanie do swoistej inwestycji – “wrzucam” w kogoś moją przyjaźń, by później zwróciła mi się z nadwyżką: obdaruję partnera przychylnością i wdziękami a on w zamian za to kupi mi kwiaty, pierścionek zaręczynowy i trwał przy mnie będzie całe życie; pielęgnuję swe dziecko by ono w przyszłości zaopiekowało się mną...

Upraszczam?? Może trochę. Ale, dlaczego w przypadku , gdy te “inwestycje” nie przynoszą zysków, rodzi się forma buntu przeciwko nim? Dlaczego kobiecie oddającej się nieszanującemu jej mężczyźnie mówi się, że powinna przestać dawać się wykorzystywać – że on na nią nie zasługuje? Dlaczego matki mówią o opuszczających je dzieciach “wyrodne!! starej matki już nie potrzebują, więc ją do domu starców...”. Skąd się bynajmniej wziął zwyczaj opieki nad starszymi ludźmi (poza tym oczywiście, że jako starszyzna, byli mądrzy i mogli się jeszcze do czegoś przydać). Dlaczego za każdą formę “inwestycji” oczekujemy “zysków”?

To przypomina mi formę zachowania równowagi w przyrodzie: gdy bilans musi wyjść zawsze na zero by panowała harmonia... Jak sobie pościelesz tak się wyśpisz. Jak postąpisz z ludźmi tak cię będą traktować. Daj coś z siebie by coś zyskać...

Mam wrażenie, że każda sfera naszego bytu jest tym piętnem obciążona. Każda bez wyjątku... Bo, jak napisał w komentarzach jeden z naszych kolegów: “każdy człowiek jest egoistą”, dąży więc do zapewnienia sobie wygodnego życia...Tak na marginesie – zdaje się, że teorię “egoizmu” najlepiej przedstawił Richard Dawkins w książce : “Samolubny gen”. Nie będę tu jednak przytaczała cytatów, bo książka aktualnie znajduje się u mojego kolegi.

To chyba ten egoizm popycha nas do tej ciągłej wymiany społecznej. Ten pęd, by wykorzystując wszelkie możliwe sposoby “zrobić sobie dobrze”. Gdzie tu więc miejsce dla altruizmu, skoro wszystkie nasze “energetyczne wydatki” muszą się zwrócić, by zapewnić nam spełnienie pragnień?...

Wolontariusz czerpie satysfakcję (często nieświadomą) z niesionej pomocy. Zaspokaja swą potrzebę bycia przydatnym, lub też czuje się fantastycznie , gdy zdaje mu się, że robi coś dla innych, bez osiągania prywatnych korzyści... I najczęściej te pozytywne doznania są dla niego wystarczającą gratyfikacją czynów. Robi więc w sumie coś dla siebie... bo czy ktoś, kto nie poczuje chęci wykonywania tej pracy, kto nie będzie czerpał z niej radości, będzie się nią zajmował? Można zmusić kogoś do wolontariatu?

Wątpliwości w kwestii “czystego altruizmu” wyraziła dziś także zakonnica. Przyznała się do rozmowy z księdzem, który zasugerował jej pewną myśl: “Co jest lepsze? Brak jabłka czy jabłko nadgnite?”... Lepiej więc pozbawiać się tej naszej “altruistycznej strony”, z racji tego, że jest wypaczona, czy pozwolić, by chociaż ten “lepszy egoizm” zaczął dominować?

Nie znam prawdy! Nie jestem pewna czy altruizm istnieje, czy jest tylko “przykrywką”, wymysłem kultury na zasłonięcie żenujących nas, pierwotnych, zwierzęcych instynktów... Nie wiem...

Jedna z koleżanek, twardo obstająca za “czystymi” pobudkami niesienia pomocy, skwitowała swoich przeciwników: “ O Jezu! Ale ten wasz świat jest straszny!”

Przeczytałam tę notkę jeszcze raz i zauważyłam, o ile więcej można by powiedzieć w tym temacie, ile argumentów za albo przeciw użyć... Jestem już jednak zmęczona więc nic nie dodam. Zresztą... zapisałam sobie kiedyś w pamiętniku... chyba z dziewięć lat temu: “Myśli moje głębokie, a kartka taka płytka” J .... to chyba pasuje do mojej oceny altruizmu.