Archiwum 18 września 2004


Bez tytułu
Autor: solei
18 września 2004, 20:18

Wystawiałam tyłek do słońca, podziwiałam wytrwałość z jaką morze dobija do brzegu nigdy nie dobijając, przeklinałam bachory szwędające się z piłką w tę i z powrotem sypiąc mi piach na plecy, zerkałam po raz tysięczny dziewiąty na tę samą stronę książeczki z angielskimi słówkami, wcinałam suchary i popijałam oranżadą…

Wtedy zjawili się oni.

Ona z fajną fryzurką, on jakiś wyjątkowo nieopalony, za to obsypany piegami. Ona całkiem lichego wzrostu, on przy niej całkiem sporych rozmiarów. Ona cichutka, niewygadana. Jemu się usta nie zamykały, wypuszczając z każdym kłapnięciem szczęki głos donośny, chrapliwy i zagłuszający innych rozmówców. I ten jego śmiech – tak cholernie drażniący i jakby dający sygnał, że dane stwierdzenie warte jest obśmiania. Ona jedynie łagodnie rozchylała usta w uśmiechu.

Usiedli na ręczniku: ona wystawiła twarz do słońca, on okrył się szczelniej koszulą, by piegów nie drażnić. Ona wydawała się być onieśmielona nowym towarzystwem, on wręcz przeciwnie. Ona siedziała do wszystkich bokiem, kierując spojrzenie ku horyzontowi, on usadowił się do niej tyłem, sprawiając wrażenie totalnego jej ignorowania, a zabawiania się z towarzystwem.  

Zdawało się, że wszystko ich różni, a różnic tych jest tak wiele, że niemożliwe jest by mogli złączyć się i trwać przy sobie. Zdawało się więc, że nie ma „ich” a jest jedynie jakieś mgliste wspomnienie tego,  co było kiedyś, a teraz pozostaje jedynie trwaniem przy sobie dla jakiejś tam „zasady”… 

Ale nic bardziej mylnego.  Udowodnili to schodząc z plaży, wracając do hotelu, wychodząc z hotelu, wędrując na dyskotekę, będąc na dyskotece, wędrując po mieście, przesiadując wieczorem w naszym pokoju, robiąc zakupy, jedząc w knajpie czy wracając pospiesznie do Warszawy, by on, dzień później, mógł iść wyspany do pracy… Wiecznie razem i wiecznie tak, jakby nie mogli się sobą nacieszyć. I niby żarty na swój temat potrafili rzucać, ale zawsze tak zakończone, by pokazać – to jest ta Ona dla mnie, i tylko Ona ; i tylko On. Zawsze za rękę, ona wtulona w niego, on ogarniający ją swym potężnym ramieniem. Jakieś szepty między nimi, jakieś śmiechy, spojrzenia przeznaczone tylko dla nich samych.

- to chyba jakaś świeżo zakochana para? – zapytałam dobrze znającego ich kolegę – jak długo są ze sobą? Miesiąc?

- Coś ty! Siedem lat niedługo będzie!  

 

A piszę o tym, bo pomyślałam, że to byli wyjątkowi ludzie. Nie wiem co się działo między nimi przez tych siedem lat, ale sam fakt bycia razem i nie popadnięcia w swoistą „obojętność” jest już chyba wyczynem.

Nie wiem, czy mnie uda się dokonać podobnego wyczynu. Krzywa namiętności spada przecież tak niezmiernie szybko, wykres miłości przechodzi w następną linię... przywiązania i czegoś tam jeszcze…  Jak długo można zachować tkliwość w gestach wobec drugiej osoby?, jak długo można utrzymać drżenie rąk przed spotkaniem?, jak długo można zachować tę pasję?..

Powinnam się więc cieszyć, bo ja widzę ją w Jego oczach. Dostrzegam ten nieporadny, chłopięcy uśmiech na twarzy dorosłego faceta, gdy wyciąga swe ramiona, by mnie uściskać na przywitanie. Widzę jego dłoń szukającą mej, gdy choć chwilę nie trzyma jej w uścisku Czuję jego ramię przyciągające mój bok, gdy tylko za daleko się odsunę. Czuję jego usta na mej głowie, twarzy i dłoniach w chwilach, gdy najmniej się tego spodziewam. Słyszę tę troskę, przywiązanie, uzależnienie w jego słowach – nie wyświechtanych frazesach, ale zwyczajnych, codziennych sformułowaniach…

Czuję całą sobą potwierdzenie słów miłości wyszeptanych mi w odpowiedzi na wypowiedziane przeze mnie „kocham cię”.

Jeszcze – widzę tę pasję w jego oczach.

Tylko, że my jesteśmy ze sobą zaledwie trzy miesiące.

 

Powinnam chodzić ze słowami Goethego na ustach: „trwaj chwilo, chwilo jesteś piękną...”

Powinnam, bo pewnie z każdym dniem tej pasji będzie coraz mniej.