Archiwum 25 lutego 2004


Bez tytułu
Autor: solei
25 lutego 2004, 20:58

Nieco mnie dziś zaktywizowało to poranne słońce. Zapragnęłam szybko wyjść na zewnątrz i zachłysnąć się tlenem. Widok zadeptanego śniegu na skwerach podziałał jednak zniechęcająco. (“To daruję sobie bieganie w piżamie po podwórku”) Taki obraz sprowadza na ziemię. Przypomina, który mamy miesiąc. Chęć wyjścia gdzieś, nadal jednak pozostała.

Te moje “maratony” zaczynają się wraz z wiosną i trwają całe lato aż do późnej jesieni.

To nie są takie zwykłe spacerki. Są dosyć dalekie i często odbywane w szybkim tempie : czasami idę piechotą z Woli do Centrum i zwiedzam stare uliczki Powiśla, Mariensztatu albo Saskiej Kępy; czasami jadę na Starówkę i stamtąd wędruję przez Ogród Krasińskich do Miodowej, Krakowskiego Przedmieścia, Ogrodu Saskiego aż pod Pałac Kultury. A czasami śmigam przez jakieś zupełnie nieznane, tajemnicze zakamarki Warszawy – bez strachu, dopóki lumpy nie pogonią mnie ze swego terytorium...

To nie są takie zwykłe spacerki. Przypadkiem były one świadkami stosunkowo istotnych wydarzeń mego krótkiego życia. Ponad trzy lata temu na jednym z nich spotkałam się z Markiem – za jakiś czas później stał się pierwszym mężczyzną, który powiedział mi “kocham”. Na innym trafiłam przypadkiem do księgarni, tam wpadł mi w ręce uniwersytecki informator i ze spaceru wracałam z zupełnie nową dla mnie myślą – decyzją o podjęciu uzupełniających studiów na wydziale. W trakcie jeszcze innego zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą nie rozmawiałam od czasu ukończenia studiów. Zaproponowała mi wtedy szybkie złożenie CV do bardzo dużej firmy, do której nie sposób było się dostać bez znajomości. Podczas jeszcze innego decydowałam, czy zostać w oferującej przedłużenie umowy pracy, czy jednak podjąć dzienne studia na uczelni, na którą tak trudno było się dostać... Oprócz tego, wiele innych postanowień, decyzji – czasami błahych, ale też często istotnych, których podjęcie wymagało “wyrwania myśli” spod wpływów...

Lubię tę pojawiającą się w czasie wędrówki samotność. Często otacza mnie tłum ludzi, ale wewnętrznie zawsze jestem sama. I chłód dnia i świeżość powietrza (o ile o takim w Warszawie można mówić). I te miejsca: często nieznane – obchodzone z mapą w ręku – ale pozwalające oderwać się od rutyny codziennych widoków. I ta namiastka zwiedzania, które zawsze przynosi odprężenie... choćbym obchodziła po raz piąty kościoły na Starówce, znowu wędrowała tym samym szlakiem wzdłuż Wisły, czy objeżdżała kolejny raz najpiękniejsze parki miasta...

Tego mi trzeba wiosną. Tego mi brakuje zimą. To jest mój “oprysk” na kornika. I to bywa ten moment, który, jakimś trafem, przynosi czasami zmiany w mym życiu – wśród cząsteczek zanieczyszczeń fruwa życiodajny tlen. Nigdy go za wiele. Szczególnie teraz – pilnie wskazany.

No i kurde – w końcu nieco się zasiedziałam tej zimy, więc ruchu mi potrzeba!

PS. Notkę pisałam rano, a “maraton” (jeszcze taki w wersji light) odbył się zaraz po zajęciach. W towarzystwie; przy rozmowie. Było miło T.! Trzeba to będzie powtórzyć ! :-)