Bez tytułu
17 stycznia 2007, 21:23
Pewnej nocy, gdy znajdowałam się na granicy snu i przytomności, odniosłam wrażenie, że słyszę krzyk. Taki rozpaczliwy, rozdzierający, jaki czasami się słyszy, gdy komuś ktoś umrze.
Wybudził mnie ten krzyk. Podniosłam się na łokciu, próbując ustalić skąd on dochodzi i dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, że wokół panuje cisza, a zasłyszany krzyk (który zdążył już przerodzić się w łkanie) dochodzi z wnętrza mojej głowy.
Zaskakujące doznanie. Niby sen, niby jawa, ani to ani to, a podziałało na mnie paraliżująco. Zupełnie tak, jakbym odkryła w sobie symptomy niepokojącej choroby i przestraszyła się, że oznaczają już wyrok.
To się wydarzyło mniej więcej dwa miesiące temu. Teraz dopada mnie już troszkę częściej.
W te szare, brzydkie poranki, gdy jadę do pracy; gdy najpierw mrówczym pędem zbiegam na stację metra, potykając się o zirytowanych przechodniów, później gdy stoję w wagonie pełnym zimnego światła, sprasowana niczym tuńczyk przez innych pasażerów, gdy wciskają mi plecaki w żebra, depczą podkurwieni po nogach i bezpardonowo uderzają łokciem w głowę. Wtedy znowu coś we mnie krzyczy. Rodzi się powoli i rozkręca z każdą kolejną minutą – gdy patrzę w te zrezygnowane, niewyspane twarze, które co rusz przyglądają mi się niechętnie, gdy odwracam wzrok, który napotyka po raz setny pięćdziesiąty reklamę „Piły”, gdy czuję jak bardzo zależna jestem od tej masy ludzkiej, która systematycznie kołysze się w przód i w tył wraz z momentem hamowania i nabierania rozpędu przez wagon. To wszystko podkręca we mnie tę myśl – co ja tu kurwa z wami wszystkimi robię! – i tę chęć, by otworzyć usta i w krzyku wylać z siebie tę niesamowitą frustrację… zupełnie jak bohater filmu „Zielona mila”, który otworzywszy swą dużą paszczę wyrzucił w niebo rój (tego czegoś) i oczyścił się wewnętrznie. :)
A później dojeżdżam do swej stacji, wysiadam, idę do pracy i rzucam się w wir, kołowrotek, który wywala z głowy wszelkie niedorzeczności, który każe zapominać o potrzebach, myślach, odczuciach i krzykach. Wpadam w rytm i niczym robocik działam osiem godzin na rzecz „mej wspólnoty”. W międzyczasie wychodzę na przerwę z koleżankami, między jednym kęsem a drugim gadamy o seksie i sercowych rozterkach, a później – jadąc razem z nimi do domu nie słyszę już żadnego krzyku. Zagłuszony został przez towarzyskie śmiechy i rozmowy, a w dodatku ubrany jest w sztywny mundurek obowiązków, które ściskają go za gardło i nie dają dojść do głosu…
Sama już nie wiem czy codzienna harówka to przekleństwo, czy może raczej łaska.
Dodaj komentarz