Archiwum luty 2004


Bez tytułu
Autor: solei
28 lutego 2004, 22:51

Był dziś telefon od kogoś, kto należy już do przeszłości.

W jego efekcie pojawiła się zaskakująca mnie samą myśl: ludzie tylko przepływają przez moje życie. Przychodzą i odchodzą. Otaczają mnie i rozmywają się w tłumie. Wpływają na mnie i, już zmienioną, pozostawiają.

Nikt nie zatrzymuje się na długo. Nikt na zawsze. Tylko etapy – początki i końce. I jeden i drugi i kolejny i żaden na stałe...  Dziwne, że dopiero teraz, tak do końca, zdałam sobie z tego sprawę.

hm ...

Jeśli tak dalej pójdzie, to wszystko okaże się całkowicie bezsensowne. Bo w końcu jakaś stabilizacja jest konieczna, jeśli nawet nie teraz, to później. Nie można przecież żyć w kalejdoskopie ludzi i sytuacji.

Ale nie jestem jednak pewna, czy potrafię sama się z niego wyrwać ...

I co?

Pewnie nic. Ta myśl najprawdopodobniej też minie.

PS.  Dzień później  (tj. w niedzielę) byłam na filmie  "Między słowami".   No, po nim od razu zrobiło mi się  lepiej!  ;-) [refleksja: popcorn w kinach powinien być zakazany! ]

Bez tytułu
Autor: solei
25 lutego 2004, 20:58

Nieco mnie dziś zaktywizowało to poranne słońce. Zapragnęłam szybko wyjść na zewnątrz i zachłysnąć się tlenem. Widok zadeptanego śniegu na skwerach podziałał jednak zniechęcająco. (“To daruję sobie bieganie w piżamie po podwórku”) Taki obraz sprowadza na ziemię. Przypomina, który mamy miesiąc. Chęć wyjścia gdzieś, nadal jednak pozostała.

Te moje “maratony” zaczynają się wraz z wiosną i trwają całe lato aż do późnej jesieni.

To nie są takie zwykłe spacerki. Są dosyć dalekie i często odbywane w szybkim tempie : czasami idę piechotą z Woli do Centrum i zwiedzam stare uliczki Powiśla, Mariensztatu albo Saskiej Kępy; czasami jadę na Starówkę i stamtąd wędruję przez Ogród Krasińskich do Miodowej, Krakowskiego Przedmieścia, Ogrodu Saskiego aż pod Pałac Kultury. A czasami śmigam przez jakieś zupełnie nieznane, tajemnicze zakamarki Warszawy – bez strachu, dopóki lumpy nie pogonią mnie ze swego terytorium...

To nie są takie zwykłe spacerki. Przypadkiem były one świadkami stosunkowo istotnych wydarzeń mego krótkiego życia. Ponad trzy lata temu na jednym z nich spotkałam się z Markiem – za jakiś czas później stał się pierwszym mężczyzną, który powiedział mi “kocham”. Na innym trafiłam przypadkiem do księgarni, tam wpadł mi w ręce uniwersytecki informator i ze spaceru wracałam z zupełnie nową dla mnie myślą – decyzją o podjęciu uzupełniających studiów na wydziale. W trakcie jeszcze innego zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą nie rozmawiałam od czasu ukończenia studiów. Zaproponowała mi wtedy szybkie złożenie CV do bardzo dużej firmy, do której nie sposób było się dostać bez znajomości. Podczas jeszcze innego decydowałam, czy zostać w oferującej przedłużenie umowy pracy, czy jednak podjąć dzienne studia na uczelni, na którą tak trudno było się dostać... Oprócz tego, wiele innych postanowień, decyzji – czasami błahych, ale też często istotnych, których podjęcie wymagało “wyrwania myśli” spod wpływów...

Lubię tę pojawiającą się w czasie wędrówki samotność. Często otacza mnie tłum ludzi, ale wewnętrznie zawsze jestem sama. I chłód dnia i świeżość powietrza (o ile o takim w Warszawie można mówić). I te miejsca: często nieznane – obchodzone z mapą w ręku – ale pozwalające oderwać się od rutyny codziennych widoków. I ta namiastka zwiedzania, które zawsze przynosi odprężenie... choćbym obchodziła po raz piąty kościoły na Starówce, znowu wędrowała tym samym szlakiem wzdłuż Wisły, czy objeżdżała kolejny raz najpiękniejsze parki miasta...

Tego mi trzeba wiosną. Tego mi brakuje zimą. To jest mój “oprysk” na kornika. I to bywa ten moment, który, jakimś trafem, przynosi czasami zmiany w mym życiu – wśród cząsteczek zanieczyszczeń fruwa życiodajny tlen. Nigdy go za wiele. Szczególnie teraz – pilnie wskazany.

No i kurde – w końcu nieco się zasiedziałam tej zimy, więc ruchu mi potrzeba!

PS. Notkę pisałam rano, a “maraton” (jeszcze taki w wersji light) odbył się zaraz po zajęciach. W towarzystwie; przy rozmowie. Było miło T.! Trzeba to będzie powtórzyć ! :-)

Bez tytułu
Autor: solei
20 lutego 2004, 23:05

Dziś sobie napiszę coś nie-sensownego. Bo tak.

Jestem już trochę zmęczona. Za dużo się tego nazbierało. Najchętniej wywinęłabym kozła na łóżku i pozostała w pozycji embrionalnej na dłużej ... Coś tam gryzie w środku. Po mnie od razu to widać – moja mina mówi wszystko. Zwykle ... Bo ostatnio jednak jakaś dwulicowość się pojawia : jadę na wydział i uśmiecham się do kolegów, wykładowców, szatniarek. Taki jakiś radosny uśmiech, śmiech i wszyscy sądzą, że jest ok. Czasami ja również tak sądzę. Myślę wtedy, że skoro tyle się uśmiecham, to przecież nie może być źle, więc o co chodzi? O coś chodzi. Jak zawsze. Coś dopada, kiedy inni nie patrzą.

Ale wczoraj odreagowałam. Bo tak.

Opieprzyłam sobie jakąś panienkę na monografie. Raczyła tuż przy mej głowie otworzyć okno, zupełnie nie zważając, że mroźny wiatr hulał na dworze. Czując jęzory zimna na całym ciele, nie udało mi się wytrzymać dłużej niż pół minuty. Podniosłam się i trzasnęłam oknem. Smarkula od razu rozwarła na mnie swą piękną paszczę, więc zjechałam ją bezpardonowo, aż się wszyscy dziwnie popatrzyli ... Bo co mnie u diabła obchodzi, że pół sali pada z zaduchu i gorąca? Mnie jest zimno! Siedzę przy oknie, a przesiąść się nie mam gdzie, bo aula przepełniona niczym ul pszczołami! A niech sobie otworzą okno gdzieś z drugiej strony jeśli im za gorąco! Co mnie to wszystko do cholery obchodzi?! No! ...

Jakoś nie zrobiło mi się lepiej.

Mam kornika w sobie. Gdy o nim myślę, przypominają mi się bajki obrazujące złośliwe robaczki szamające sobie coś tam, smakowicie, z lubieżną minką. Siedzi więc we mnie taki szkodnik i wcina co mu się pod włochate łapki i paskudny ryjek nawinie. Żre mnie po kawałku, opycha się i idzie spać. I tak w koło Macieju. Gdybym umiała go zlokalizować ( w głowie siedzi czy gdzieś poniżej?) to mogłabym go choćby młotkiem potraktować. Ale jakoś kamufluje się sukcesywnie i zżera każdy fragment poprawiającej humor czekolady, nie zostawiając mi nawet kostki ... Ba !, nawet zapachu nie daje poczuć!

Jestem zmęczona. Czekam na wiosnę ... Jutro ostatki. Pójdę gdzieś by się rozweselić, pouśmiechać tak, aby wszyscy sądzili, że jest mi wesoło, pobawić. Zapić robaka? Eee ... wytrzeźwieje i kacem będzie mnie męczył.  Ni cholery na niego ... Do wiosny. Wtedy będą opryski ! ;-)

Pokłony dla Twórcy tego szablonu ! Powinny być złożone wcześniej, ale jeszcze drobne zmiany były w szablonie wprowadzane. NAAMAH – wiesz co myślę ! :-) Dziękuję Ci !

Bez tytułu
Autor: solei
18 lutego 2004, 15:07

Pozostał taki etos, pozostało przekonanie, że naczelnym walorem każdego samca jest jego poroże. Ile ma zasobów, ile jest w stanie ofiarować partnerce, tyle jest wart. I nie jest istotne porozumienie. Nie jest istotne, że nie można żyć razem dając jedynie ciało i uzyskując w zamian schabowy na obiad.

A przecież pierwotne instynkty stłamszone zostały przez kulturę. To ona właśnie wymaga, by oprócz dzielenia się żarciem, było także wspólne hodowanie dżdżownic dla przyjemności. Kiełbasa pokarmem dla ust, porozumienie pokarmem dusz. Kto się ośmieli wartościować, co jest bardziej istotne, ten sprowadzi człowieka do poziomu małpy lub uwzniośli go niczym ludy pierwotne ogień. Dziś nie potrzebuję silnego chłopa, który zdoła mnie przenieść przez rwący nurt rzeki i nie potrzebuję szlachcica na zagrodzie, który mnie wywiedzie z domu niewoli i przyjmie pod swój dach dając michę strawy.

Pojawia się tu kwestia równowagi : materialnej i nienamacalnej ... To jest chyba trochę tak, jak z ludzką twarzą, na której nos odgrywa znaczącą rolę w budowaniu ogólnego wrażenia oblicza. Może być długi, krzywy, haczykowaty czy licho wie jaki, ale jakże często twarz mimo to jest atrakcyjna. W tym przypadku nie w szczególe tkwi diabeł. To ogół, kompozycja i proporcje elementów decydują o powodzeniu. I jeśli tylko wszystko się ze sobą zgra, zaistnieje harmonia, stworzy ona efekt godny uwagi ...

Usłyszałam dziś w rozmowie: “Nie chcę się w nic angażować, bo kobiety są kosztowne.” – Przepraszam bardzo: reifikacja?! ...

Kosztuje zaangażowanie, oddanie się i wiara pokładana w drugiej osobie – to są chyba największe koszta każdego związku. Szczególnie, gdy kolejny raz wiara ta zostanie zdeptana przez sprowadzenie istoty do zawartości portfela.  Kosztuje też znalezienie kobiety, która zanim oceni zasobność, zauważy też coś łączącego ... Ale niech nie będzie to aż koszt, a zaledwie inwestycja – a kto powiedział, że inwestycje nie zawsze się zwracają?...

PS. Trzeba szukać ze świecą ... Ale to chyba oczywiste?

 

“Bajerowałem ją trzy miesiące. Traciłem czas wydawałem pieniądze.. i tylko traciłem czas!... (...) Kupowałem żetony , wykonywałem telefony i tylko traciłem czas...” lala la... – a mąż w kryminale nie ma tu nic do rzeczy! ;-)

Bez tytułu
Autor: solei
14 lutego 2004, 09:42

Wieczór w piątek trzynastego. Wychodzę z domu. Miałam być ładnie ubrana lecz trudno spełnić ten warunek, gdy spowija nas mróz, wzmacniany konwulsyjnymi podmuchami wichru. Stopy me zapakowane w ciepłe buciory, nad nimi majtają się jeansy ograniczane w swej wolności przez długi, puchowy płaszcz otulający mnie aż po czubek głowy – w chwilach zwątpienia naciągam na czapkę kaptur. Jednym słowem: opakowana słodko, niczym walentynkowy prezent, wędruję pełna nadziei na świetną zabawę...

Spotykamy się w Centrum. Decyzja zapada dosyć szybko: kierunek Chmielna i okolice – w zależności co nam po drodze w oko wpadnie. Nie wpada nic – poza nowo dostrzeżonym Sfinksem iskrzącym się na rogu Chmielnej i Kruczej. Z westchnieniem rezygnujemy z zawitania w jego tanie i smaczne progi – już z daleka widać tłumy gości wylewające się przez okna.

Drepczemy jednak dalej w przekonaniu, że w “taki wieczór” w centrum miasta nie sposób nie znaleźć ciekawej knajpy. Przepływamy przez Nowy Świat, Krakowskie Przedmieście i wtedy bez wymiany słów wiemy, że zmierzamy wprost na Starówkę. Tam już prosta sprawa: jeden pub – ale wchodzimy i wychodzimy w tym samym tempie; drugi – jakaś szczurza nora, widok pryszczatego nastolatka w otoczeniu kumpli odstrasza nas na starcie; trzeci – o! tu nawet zdejmujemy kurtki, sadowimy się przy stoliku, przeglądamy karty i dopiero wtedy uświadamiamy sobie, że otaczają nas spore grupki rozchwianych piwkiem seniorów przyglądających się nam ciekawie. Zwijamy żagle i odpływamy zdegustowane (choć już nie wiem, kto zniesmaczył się bardziej: my, czy kelnerki zbierające po nas karty). Nie bardzo wiedząc gdzie dalej iść powracamy do lokalu nr 1. Oddajemy szatniarzowi kurtki i schodzimy na dół. Naszym oczom ukazują się kameralne zakamarki pełne tulących się par i brak jakiegokolwiek wolnego stolika. Coraz bardziej zirytowane wracamy po okrycia z zamiarem wyjścia i rozłożenia biwaku pod gołym niebem. Szatniarz jednak proponuje nam stoliki piętro wyżej. Zamawiamy jakieś niebieskie drinki – bodajże niebieskiego Bolsa z sokiem grejpfrutowym i sączymy go rozglądając się po pustej sali. Na dole tłum szczeniactwa a tu za towarzystwo robi jedynie zbyt głośna muzyka i jakaś para fajcząca w rogu sali...

Rozważamy kolejną, kuszącą mnie od początku wieczoru opcję: tajemniczy pub usytuowany gdzieś w podwórkach Starówki, w którym pracuje równie tajemniczy barman polecany mi dzień wcześniej przez panią od angielskiego: “Ależ pani I., niech pani koniecznie tam dziś pójdzie! Mój syn nie będzie miał nic przeciwko. Pracuje tam, ale dziś organizuje  swoje 26-te urodziny, więc będzie dobra zabawa. Właśnie rozstał się ze swoją dziewczyną. Niech pani pójdzie! Koniecznie! Już pani tłumaczę jak tam dojść...” Nie poszłam w czwartek, z oczywistych powodów, ale skoro w piątek jestem już tak blisko, to czemu nie sprawdzić tak gorąco polecanego “pubu”? Tym bardziej, że na porannych zajęciach pierwsze pytanie, skierowane do mnie przez panią profesor, brzmiało: “I co pani I.? Była pani??...” Wepchnięta mi do podręcznika reklamówka knajpy ewidentnie świadczyła, że będę tam mile widziana również poza owym czwartkiem... No więc: postanowione. Idziemy dziarsko przez ciemne podwórko, skręcamy za róg, wchodzimy na wskazaną uliczkę, dostrzegamy nr domu i rozglądamy się za jakimkolwiek szyldem. Nie ma szyldu, nie ma nawet nalepki piwa na drzwiach a jedyną możliwą informacją zdaje się być człowiek kręcący się nerwowo z komórką przy uchu. Obydwie patrzymy na siebie niepewnie: facet chyba podenerwowany rozmową, więc prosić go o radę raczej nie wypada. Zastanawiamy się chwilkę, patrzymy na podejrzane, uchylone, metalowe wrota i ciemności bijące z ich wnętrza... “Przepraszam pana. Czy jest tu gdzieś pub?” “Tu” – warczy w odpowiedzi nie przerywając rozmowy, a wskazując kierunek skinieniem głowy. Patrzymy ponownie na siebie – żadna nie chce wejść pierwsza. Mężczyzna kończy rozmowę i pyta: “Jak się ma nazywać?” “ee... nie wiemy”. Spogląda na nas niesympatycznie, ale wchodzi pierwszy i prowadzi nas przez jakiś odstraszający przedsionek prosto w stronę obrazka na ścianie. Okazuje się, że to są drzwi. Facet otwiera je przed nami, by za moment z hukiem zamknąć, zostając jednak samemu na zewnątrz... Patrzymy osłupiałe. Przed nami rozciąga się ogromna hala upstrzona jakimiś kosmicznymi sprzętami i łóżkami przy stolikach. W pewnym oddaleniu majaczy kilku gości popalających fajki, wyglądających z daleka jak dzieci kwiaty i kompletnie nie zwracających na nas uwagi. Stoimy i gapimy się na to wszystko jak kretynki. Po paru sekundach nasz informator pojawia się ponownie: mija nas obojętnie i zmierza ku tamtym, w sposób tak pewny, jakby był co najmniej we własnym lokalu... Wtedy przebiega mi przez głowę myśl, że to może być owy “tajemniczy barman” we własnej osobie i – cóż – naszego pierwszego kontaktu zdecydowanie nie można zaliczyć do udanych... Nie pozostaje nam więc nic innego, jak tylko odwrócić się i wyjść, co też niezwłocznie robimy...

I znowu drepczemy po mrozie. Śmiejemy się głośno w celu zrzucenia z siebie resztek zaskoczenia, ale – mnie przynajmniej – to się nie udaje. Tuż za rogiem wpadam na pędzącego gdzieś mojego eks-szefa. “O rany! Cześć!!” – krzyczy całując mnie poufale w policzek. “A co wy tu dziewczyny robicie?”... Opisujemy mu właśnie opuszczony lokal i w rezultacie słyszymy zdziwienie: “A dlaczego teraz tu przyjechałyście? Tu się bywa tylko w godzinach after dinner”... Na pożegnanie rzuca mi przelotne “Co słychać?” i, o dziwo słucha, dając jednak mimowolnie krok do tyłu co średnio trzecią sekundę mego odpowiadania. W końcu leci dalej załatwiać interesy, a my, coraz bardziej rozczarowane wieczorem, postanawiamy zostać w pierwszym pubie na jaki trafimy idąc wprost przed siebie. I w taki oto sposób dochodzimy do... Pizzy Hut. Lokal pełen klientów, oferuje nam widok samych par wokoło. Ja na wprost oczu mam ciekawą twarz bruneta, a przyjaciółka równie przystojnego szatyna. Pizza ma więc dodatkową przyprawę! Do tego pikanterii dodają zdegustowane, aż w końcu pełne wobec nas agresji, spojrzenia partnerek owych panów, kiedy podążając za ich zerknięciami, natrafiają na nasze twarze... Przyznaję po czasie, że o ile miłe jest niedwuznaczne, przydługie skrzyżowanie wzroku z oczami ciekawego mężczyzny, o tyle fakt, że robi on to siedząc w towarzystwie własnej kobiety, stanowi dla niego minus. Ale przyjaciółka oceniła sytuację jednym sformułowaniem: “Zawsze kusi mnie, by podejść do takiego i zostawić mu na stoliku kartkę z moim numerem telefonu”... Wychodzimy.

Najedzone – przejedzone, rozbawione, ale nie zabawione, rozjeżdżamy się do własnych domów. Plan wieczoru nie przebiegł pomyślnie. Główne postulaty nie zostały zrealizowane... choć teraz wiem, że były one zbędne. Ale żałować nie ma czego. Przynajmniej było ciekawie.

I oczywiście zapomniałam dodać: szukając lokalu spotkałyśmy tego słynnego boksera wagi średniej czy lekkiej [nie kojarzę teraz nazwiska, ale ogólnie jest dobrze znany].  Był z "sympatycznym" kolegą, który zaczepiając nas zaczął psy wieszać na policjantach..- czyżby niezły sposób na podryw?